Wyszukiwanie : .Szukaj w blogu.

2. Szukaj w blogu - zbiórczo

Ostatni koncert The Beatles na dachu Apple we wspomnieniach K. Mansfielda (1)

 



Te i dwa następne posty to, jak sądzę, będzie naprawdę spora gratka dla fanów mego bloga i oczywiście The Beatles. Ostatni koncert na dachu został na blogu dość szczegółowo opisany, znajdziecie posty z opisem, clipami piosenek wykonanych w czasie tego magicznego wydarzenia oraz mnóstwo zdjęć (tutaj). Opublikowany kilka lat temu ('2021) fantastyczny film "Get Back" oraz 3-częsciowy serial Petera Jacksona (również oba tutaj szczegółowo na blogu  opisane)  ukazują kilka najważniejszych fragmentów koncertu zespołu na dachu. Dzięki np. seansom filmowym na ekranach IMAX-a można było się poczuć prawie świadkiem tego wydarzenia. Ale przeczytajcie jak pięknie wspomina je Ken Mansfield, pracownik beatlesowskiej Apple (szef jej filli w USA) w swojej książce  "The Roof The Beatles' Final Concert". Na okładce widzimy samego autora w białej koszulce, co starannie zaakcentował i zresztą opowie o tym. Ok, zanurzmy się jeszcze raz w ten dzień, chłodny 30 stycznia 1969 i poznajmy kulisy tego wszystkiego, co nazywamy "Ostatnim koncertem The Beatles na żywo - na dachu swojej wytwórni Apple". 
 
 




„HEJ, IDZIEMY NA DACH.”


Podniosłem wzrok znad mojego pożyczonego biurka w jednym z biur Apple i zobaczyłem Mala Evansa górującego nade mną. Nawet gdy stał przy moim boku, łagodna, olbrzymia postać Mala sprawiała, że czułem się, jakby – jak zawsze – miał mnie pod swoją opieką.  
Staliśmy się bliskimi przyjaciółmi w bardzo krótkim czasie, a na jego twarzy widniał ten wyraz, który mówił, że zamierza podzielić się ze mną czymś wyjątkowym. Mal był bardzo dziecięcy dla tych, którzy go znali, a jego zaproszenie było podobne do sposobu, w jaki dzieci chcą podzielić się czymś naprawdę fajnym ze swoimi kumplami. On i ja rozwinęliśmy szczególną więź, która zaczęła się w dniu, w którym się poznaliśmy, i trwała nieprzerwanie aż do niespokojnego telefonu, który wykonał do mnie praktycznie na kilka minut przed swoją śmiercią tamtej strasznej nocy w 1976 roku, kiedy policja go zastrzeliła, by powstrzymać go przed zrobieniem sobie krzywdy.  Zawsze miałem przeczucie, że – oprócz opiekowania się Beatlesami – Mal wziął mnie pod swoje skrzydła jak kwoka i włączył mnie do swojego kręgu odpowiedzialności. Wiem jedno: powodem, dla którego od samego początku miałem tak świetne i ciepłe przyjęcie ze strony chłopaków, było natychmiastowe błogosławieństwo Mala. Oni mu ufali, on ufał mnie i... to było takie proste. W tamtych czasach nie zbliżało się do Beatlesów, jeśli najpierw nie przeszło się próby u Mala lub Neila. Dzięki Malowi zostałem zaproszony do jednego z wewnętrznych kręgów, który pozwolił mi uczestniczyć w wielu fascynujących momentach Apple i Beatlesów.
Gdybym miał wskazać jedno wydarzenie, które wyróżniało się ponad wszystkie inne w czasie, kiedy pracowałem w przemyśle muzycznym i z Beatlesami, to bez wątpienia byłby to ich ostatni „koncert”. To dzikie i improwizowane wydarzenie oznaczało koniec pewnej czasowej bańki, intymne zgromadzenie, ogólnoświatowe wydarzenie i moment jak żaden inny. Odbyło się w piekielnie zimne południe czwartku, 30 stycznia 1969 roku, i rozgrzało nasze serca. Fakt, że ostatecznie stałem się małą częścią historycznego muzycznego fenomenu zwanego The Beatles, zaczął się od bycia we właściwym miejscu o właściwym czasie. To, że pracowałem w Apple w Londynie, gdy to wydarzenie miało miejsce, to chyba najlepszy przykład szczęścia w moim zawodowym życiu.     Co masz na myśli, mówiąc, że idziemy na dach? – odpowiedziałem, wiedząc, że sposób bycia Mala oznacza, że coś ekscytującego ma się zaraz wydarzyć. Wtedy powiedział mi, że o 13:00 nasze nagranie na żywo do filmu "Let It Be" odbędzie się zaledwie kilka kroków stąd. Ponieważ rzeczy dziejące się w Apple zawsze wydawały się jakby nie z tego świata, jego entuzjazm napełnił mnie dziecięcą niecierpliwością. Hałas i nietypowa aktywność fizyczna, która od kilku dni przenikała budynek, nabrały sensu i wszystko stało się jasne.
    Nasze wcześniejsze wspólne wyprawy zwiadowcze, by znaleźć miejsce na koncert rockowy na Saharze lub na pustyni Sonora, sprowadziły się do tego dnia i tej chwili w przestrzeni rock’n’rolla. Dostałem cynk na krótko przed „czasem pokazu” i na jego komendę ruszyłem po schodach, by stać się częścią „Dachu”.
    
Dach był rozwiązaniem w ostatniej chwili i rozsądnym pomysłem na uzyskanie materiału wideo do filmu. Był zdecydowanie najbardziej oszczędnym pomysłem i okazał się bardzo skuteczny, jeśli chodzi o surowy wysiłek potrzebny ze strony wszystkich. Pracownicy Apple, ekipy sceniczne i stolarze przygotowali powierzchnię dachu oraz sprzęt do nagrywania i filmowania. To był prawdziwy występ i nie było skomplikowanej logistyki, hoteli, przelotów, diet, niekontrolowanych rachunków za jedzenie i... żadnych związków zawodowych do ogarnięcia. Wszyscy po prostu przyszli tego dnia do pracy. Był czas i miejsce, i zespół. Nie było wcześniejszej zapowiedzi, ale zdecydowanie skończyło się na tym, że mieliśmy publiczność.
Gdy godzina zero się zbliżała, Mal zamknął drzwi na dole i pracownicy, technicy i gwiazdy stali się chętnymi więźniami ekscytującej mieszanki historii i muzyki tamtego cudownego dnia przy Savile Row 3. Powietrze wypełniła mieszanka spokoju i oczekiwania, gdy drzwi zostały zamknięte i nie było wątpliwości, że to się dzieje. Byliśmy jak dzieci bawiące się czymś znacznie większym, niż byliśmy w stanie zrozumieć.
Było nas tam tylko kilku i to było dobre – to było osobiste, to było wyjątkowe – i mieliśmy okazję być świadkami zebrania aniołów rock’n’rolla gotowych do lotu. Słowa i muzyka wkrótce wzniosły się z samego serca szacownej dzielnicy finansowej Mayfair prosto w uszy i dusze niczego niepodejrzewających ludzi na ulicach. Londyn był centrum nowoczesnej muzyki, a w sąsiednich budynkach tego tętniącego życiem miasta sekretarki, bankierzy, handlarze wełną i dostawcy zostali nagle ożywieni przez rocka, który niósł się z dachu Apple. Każdy w promieniu jednej mili od tego miejsca będzie dumnie mówił do końca życia, że był tamtego dnia, gdy muzyka rozbrzmiewała po ulicach, odbijając się echem i uderzając o czerwone ceglane budynki. Melodie i uderzenia perkusji wpadały przez szpary do sal konferencyjnych, podczas gdy lordowie i szaleńcy stali zamrożeni na Savile Row, z głowami zadartymi w stronę dachów. Natychmiast wiedzieli, kto to jest – próbowali tylko zrozumieć, co się dzieje. To nie były zwykłe dźwięki płynące ulicami spokojnej dzielnicy finansowej Londynu w porze lunchu.


Wkrótce ulice i chodniki zostały zablokowane przez dobrowolny przestój, otwarte okna zaczęły pojawiać się po bokach wcześniej zamkniętych budynków, a ciała zaczęły ustawiać się wzdłuż gzymsów sąsiednich konstrukcji. To wszystko było tak niewytłumaczalne, a jednocześnie tak niesamowicie cudowne.

 
 
 Więcej TUTAJ
 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz