David i Roger |
Czas powoli kończyć top albumowy ale dzisiaj jeszcze podróż do 1973 roku. Myślę, że pozycja tego album tak wysoko nie jest żadnym zaskoczeniem dla nikogo, skoro tyle albumów tego zespołu było wcześniej a tego wciąż brak na mej liście ich - uznawanego przez wielu - za najlepszy w dorobku grupy to pewnie będzie bardzo wysoko. No i tak się stało, czas odkryć swoje karty i nie ukrywam, że czuje się tutaj jak gracz obnażający w grze pikowego pokera choć to co prawda numer dwa i jeszcze drugi pikowy poker czeka w kolejce. „Ciemna strona księżyca” - album tak popularny, tak znany, tak często -i chwała wszystkim radiowcom za to – prezentowany na falach, tak szeroko omawiany, że mogę tylko dodać – co ws umie jest zadaniem tego blogu - jaki wpływ miał dokładnie na mnie. O ile ambitniejszą muzykę zacząłem słuchać już jako nastolatek, taki już dojrzały to ten album Pink Floyd poznałem chyba dokładnie w 1973 roku. Ktoś miał oryginalny winyl i oczywiście zachwycaliśmy się piękną okładką. Dwa pierwsze utwory na początku często pomijałem – gdy już płyta była nagrana a o ile dobrze pamiętam chyba na początku zgrana była tylko we fragmentach. Właśnie bez dwóch pierwszych a cała uwaga skupiała się na bajkowym „Time”. Podobno początek utworu (także ten z innego z tej płyty „Money”) jest wśród kilku najbardziej rozpoznawalnych i ogólnie znanych fragmentów w muzyce rockowej. Prawie tak samo lub bardziej niż początkowy akord z „A Hard Day's Night” czy pierwsze riffy z „Smoke On The Water”- odpowiednio The Beatles i Deep Purple. Piękne zegary i szmer kas sklepowych czy może bankowych. Z czasem słuchanie, zachwycanie się, delektowanie się całym albumem było już w modzie i w dobrym tonie. Można było lubić aktualne przeboje z lat połowy siedemdziesiątych jak chociażby całego glam-rocka (Gary Glitter, Sweet, Mud, Slade) czy inne pozycje progresywnego rocka (Yes, Emerson Lake And Palmer), hard rocka (Deep Purple, Nazareth, Black Sabbath) a nawet przeboje pop ale Pink Floyd ze swoim sztandarowym albumem był materiałem obowiązkowym.
Pamiętam jak po fascynacji songiem „Czas” i dobrze maskowanym zniechęceniem do „Money” zakochałem się już w całej suicie z drugiej strony albumu. Pink Floydzi nauczyli mnie bardziej niż Beatlesi (wciąż ich najlepsze albumy czekały przede mną na ich odkrycie), że piękna muzyka nie musi być taneczna, skoczna, przewidywalna i łatwa do zanucenia. Do dzisiaj ciężko jest nucić sobie pod nosem piosenki z tej płyty podczas gdy nie mam problemów ze „Schodami do Nieba” czy „Dniem w życiu” Led Zeppelin i The Beatles. Album Pink Floydów był też takim moim pierwszym albumem, którego niechętnie słuchało się w tle, tańczyło przy nim (od biedy cała druga strona bez „Money” mogła służyć jako tzw. „pościelówa” na prywatkach). Tego albumu nie można było tym profanować, nie zasługiwał na lekceważenie. Album kazał siebie szanować, skupiać się na nim i całkowicie podać się temu co oferuje. Pełna, totalna, permanentna koncentracja i tak jest do dzisiaj. Podejrzewam, że tymi słowami można także opisać następne albumy Watersa, Gilmour'a, Masona oraz Wrighta (wszystkie, o które mi tutaj chodzi są na moim topie albumów niżej) ale najdobitniej pasują tylko do tego.
Albumu, dzięki któremu – nawet gdyby zespół nie nagrał innych – zespół stałby się mega-gwiazdą a album pomnikiem w światowej muzyce rockowej czy nawet rozrywkowej. Cóż więcej można napisać o tej płycie ? Że wciąż wraca na listy, że wciąż znajduje się na liście Billboardu (odległe pozycje ale jest), że przy okazji tego albumu narodziła się gwiazda Alana Parsonsa tego od zespołu AP Projesc. Dosyć. Nie będę powielał informacji z sieci, o albumie. Dodam na koniec, że jak zawsze w przypadku tego zespołu siłą albumu jest oczywiście przesłanie zawarte w tekstach, nie ma tutaj specjalnie niczego o miłości ale o rzeczach bardziej wzniosłych – wszystkie teksty to Roger Waters. No i na koniec, czyż studio przy Abbey Road nie jest magiczne, mimo że służyło tylko do zgrywania i końcowej pracy nad albumem a nad poszczególnymi utworami muzycy pracowali gdzie indziej i często osobno. Cały materiał z płyty był zresztą grany już na koncertach przed ukazaniem się płyty i był to dość spektakularny jak na owe czasy proces testowania materiału muzycznego ale i pracy nad w nim w zależności od jego odbioru na żywo. Nad czwórką muzyków produkujących arcydzieło unosił się duch innej czwórki. Bajecznej czwórki. Komanda Pinka Floyda – jak mówią Czesi – numer dwa.
Pamiętam jak po fascynacji songiem „Czas” i dobrze maskowanym zniechęceniem do „Money” zakochałem się już w całej suicie z drugiej strony albumu. Pink Floydzi nauczyli mnie bardziej niż Beatlesi (wciąż ich najlepsze albumy czekały przede mną na ich odkrycie), że piękna muzyka nie musi być taneczna, skoczna, przewidywalna i łatwa do zanucenia. Do dzisiaj ciężko jest nucić sobie pod nosem piosenki z tej płyty podczas gdy nie mam problemów ze „Schodami do Nieba” czy „Dniem w życiu” Led Zeppelin i The Beatles. Album Pink Floydów był też takim moim pierwszym albumem, którego niechętnie słuchało się w tle, tańczyło przy nim (od biedy cała druga strona bez „Money” mogła służyć jako tzw. „pościelówa” na prywatkach). Tego albumu nie można było tym profanować, nie zasługiwał na lekceważenie. Album kazał siebie szanować, skupiać się na nim i całkowicie podać się temu co oferuje. Pełna, totalna, permanentna koncentracja i tak jest do dzisiaj. Podejrzewam, że tymi słowami można także opisać następne albumy Watersa, Gilmour'a, Masona oraz Wrighta (wszystkie, o które mi tutaj chodzi są na moim topie albumów niżej) ale najdobitniej pasują tylko do tego.
Albumu, dzięki któremu – nawet gdyby zespół nie nagrał innych – zespół stałby się mega-gwiazdą a album pomnikiem w światowej muzyce rockowej czy nawet rozrywkowej. Cóż więcej można napisać o tej płycie ? Że wciąż wraca na listy, że wciąż znajduje się na liście Billboardu (odległe pozycje ale jest), że przy okazji tego albumu narodziła się gwiazda Alana Parsonsa tego od zespołu AP Projesc. Dosyć. Nie będę powielał informacji z sieci, o albumie. Dodam na koniec, że jak zawsze w przypadku tego zespołu siłą albumu jest oczywiście przesłanie zawarte w tekstach, nie ma tutaj specjalnie niczego o miłości ale o rzeczach bardziej wzniosłych – wszystkie teksty to Roger Waters. No i na koniec, czyż studio przy Abbey Road nie jest magiczne, mimo że służyło tylko do zgrywania i końcowej pracy nad albumem a nad poszczególnymi utworami muzycy pracowali gdzie indziej i często osobno. Cały materiał z płyty był zresztą grany już na koncertach przed ukazaniem się płyty i był to dość spektakularny jak na owe czasy proces testowania materiału muzycznego ale i pracy nad w nim w zależności od jego odbioru na żywo. Nad czwórką muzyków produkujących arcydzieło unosił się duch innej czwórki. Bajecznej czwórki. Komanda Pinka Floyda – jak mówią Czesi – numer dwa.
PINK FLOYD. Ostatni raz razem we czwórkę Live 8 - po prawej nieżyjący już R. Wright |
1. "Speak to Me/Breathe" (Mason/Waters/Gilmour/Wright) 3:57
2. "On the Run" (Gilmour/Waters) 3:50
3. "Time" (Mason/Waters/Wright/Gilmour) 6:49
4. "The Great Gig in the Sky" (Wright) 4:44
5. "Money" (Waters) 6:22
6. "Us and Them" (Waters/Wright) 7:49
7. "Any Colour You Like" (Gilmour/Mason/Wright) 3:26
8. "Brain Damage"(Waters) 3:46
9. "Eclipse" (Waters) 2:11
Młodzi i ambitni.Rick Wright, David Gilmour, Roger Waters oraz Nick Mason. |
Roger Waters - "mózg" zespołu. |
Wright - klawisze,
Gilmour - gitara, śpiew,
Waters - bas, śpiew,
Mason - perkusja
Pewnie wszyscy wiedzą, a jak nie, to na któreś z
OdpowiedzUsuńskładanek z nagraniami PK jest utwór Money w nowej, trochę innej wersji. Pierwsza połowa lat 80, czy jakoś tak.
Mój ukochany, piękny album Pink Floyd! :) Blog naprawdę robi wrażenie. Świetnie!
OdpowiedzUsuńCoolturalny-tygodnik.blogspot.com