Kompozycja: John Porter
Wytwórnia: Pronit
Album nagrany w Studio Polskiego Radia w Opolu w dniach 10-13 grudnia 1979 r
Foto: Chris Saw.
Projekt: Wojtek Mazurek / Disco Frisco
Długość: 5:40
K. Cwynar, J. Porter, A. Mrożek, L. Chalimoniuk |
Obsada:
John Porter - śpiew, gitara akustyczna
Aleksander Mrożek - gitara
Kazimierz Cwynar - gitara basowa
Leszek Chalimoniuk - perkusja
"Helicopters", nagrywana w 1979, premiera w 1980. Czasami się zastanawiam gdzie byłaby polska muzyka rockowa gdyby nie ukazała się ta płyta? Na naszym rynku. Miernym, gdzie prym wiodły tylko dwie wytwórnie: Polskie Nagrania i Tonpress. Inne to były nisza. Chyba precyzyjniej byłoby spytać o to samo, gdyby w naszym kraju nie osiadł walijski muzyk John Porter, do dzisiaj w jakiś zadziwiający sposób zamiłowany w naszym kraju, w Warszawie. Po głośnym romansie, małżeństwie Johna z Anitą Lipnicką z pewnością każdy fan muzyki w naszym kraju już go zna. Szkoda, że przeważnie z tego powodu, gdyż John obecny jest na naszym rynku muzycznie cały czas od prawie 40 lat. Ale ogromną popularność ostatnimi czasy przyniósł mu związek z Anitą i wspólna z nią muzyka (kilka udanych przebojów). Czy przeciętny fan zna nagrania Portera solo? Nie jestem taki pewien jeśli chodzi już o piosenkę "Life" czy pierwszy wydany w naszym kraju album zespołu Johna Portera, wspomniany "Helicopters". Album wielki, kultowy, w naszym kraju legendarny. W owym czasie nagrany przez anglosaskiego muzyka, po angielsku, w naszym, zapyziałym, komunistycznym państewku.Do dzisiaj płyta wcale się nie zestarzała, to nadal dobrze zagrany, zaaranżowany, zaśpiewany rock.
Album (dzisiaj niedoceniany niestety) przełomowy, ponadczasowy no i mający w sobie prawdziwe arcydzieło. "Life". Zanim przejdę do mego nr 114 Topu wspomnę, że słuchając całego albumu Johna można łatwo tam dojrzeć jego muzyczne fascynacje, od Beatlesów po popularny w owym czasie punk rock, skończywszy na Dire Straits, bo album Portera najbardziej przypomina wczesne dokonania Marka Knopflera. Wszystko podane w podobnej, szalenie smacznej przyprawie gitarowej.
John Porter to szalenie barwna postać. Ur. 1950, od 1976 w Polsce. Skończył politologię, został hippisem, pomieszkiwał w Berlinie, w Australii (u brata), włóczył się po całym świecie, żyje dzisiaj w Polsce, często bywa w Anglii. Jak sam mówi w wywiadach, w każdym miejscu gdzie jest w danej chwili pisze muzykę inaczej, inną, zawsze rockową. Wspomina: "Ja dopiero w Polsce zdałem sobie sprawę, że chcę być muzykiem, tutaj zacząłem tworzyć, stąd moja muzyka jest częściowo polska... Miałem opanowaną technikę gry bo od 6 roku życia uczyłem się gry na gitarze, sam. Tak jak przystało na szanującego się muzyka - vide Hendrix czy The Beatles - nie potrafiłem czytać z nut. Moim przewodnikiem w Polsce był Maciej Zembaty [nieżyjący już dziennikarz muzyczny, wielki fan i tłumacz poezji Leonarda Cohena], który poznał mnie z undergroundem, mnóstwem ciekawych ludzi. Miał w radiu audycję "Zgryz". Kiedyś zaproponował bym u niego coś zaśpiewał. Był to wtedy mój medialny debiut. Odzew był fajny. Wow! To mi dało wiarę w siebie. Zacząłem pisać utwory na album "Helicopters"
Czy powstałyby takie zespoły jak Maanam, Perfect, dziesiątki innych bez Portera i jego muzyki? Pewnie tak, ale czy grałyby to co grały? Bo nagle John obudził we wszystkich nadzieję, kazał przełamywać kompleksy, pokazał że i nad Wisłą może powstawać wspaniała muzyka, że i tutaj mogą przyjeżdżać, emigrować i osiadać u nas prawdziwi artyści. I mimo dostępności zachodnich płyt u nas, pokazał jaki powinien być teraz rock. Wprost, nagrał fantastyczną płytę w kraju, który już wtedy pokochał (ożenił się z Polką). W katalogu niezwykłych, hołubionych przeze mnie płyt a w jakiś niepojęty sposób wydanych u nas, to właśnie płyta "Helicopter" plasuje się tuż obok Christie i albumu "Yellow River" czy płyty Omega w "blaszanej" okładce (miłe, udane niespodzianki naszych wydawców, które co prawda zaczęły pojawiać się coraz częściej).
Album (dzisiaj niedoceniany niestety) przełomowy, ponadczasowy no i mający w sobie prawdziwe arcydzieło. "Life". Zanim przejdę do mego nr 114 Topu wspomnę, że słuchając całego albumu Johna można łatwo tam dojrzeć jego muzyczne fascynacje, od Beatlesów po popularny w owym czasie punk rock, skończywszy na Dire Straits, bo album Portera najbardziej przypomina wczesne dokonania Marka Knopflera. Wszystko podane w podobnej, szalenie smacznej przyprawie gitarowej.
John Porter to szalenie barwna postać. Ur. 1950, od 1976 w Polsce. Skończył politologię, został hippisem, pomieszkiwał w Berlinie, w Australii (u brata), włóczył się po całym świecie, żyje dzisiaj w Polsce, często bywa w Anglii. Jak sam mówi w wywiadach, w każdym miejscu gdzie jest w danej chwili pisze muzykę inaczej, inną, zawsze rockową. Wspomina: "Ja dopiero w Polsce zdałem sobie sprawę, że chcę być muzykiem, tutaj zacząłem tworzyć, stąd moja muzyka jest częściowo polska... Miałem opanowaną technikę gry bo od 6 roku życia uczyłem się gry na gitarze, sam. Tak jak przystało na szanującego się muzyka - vide Hendrix czy The Beatles - nie potrafiłem czytać z nut. Moim przewodnikiem w Polsce był Maciej Zembaty [nieżyjący już dziennikarz muzyczny, wielki fan i tłumacz poezji Leonarda Cohena], który poznał mnie z undergroundem, mnóstwem ciekawych ludzi. Miał w radiu audycję "Zgryz". Kiedyś zaproponował bym u niego coś zaśpiewał. Był to wtedy mój medialny debiut. Odzew był fajny. Wow! To mi dało wiarę w siebie. Zacząłem pisać utwory na album "Helicopters"
Czy powstałyby takie zespoły jak Maanam, Perfect, dziesiątki innych bez Portera i jego muzyki? Pewnie tak, ale czy grałyby to co grały? Bo nagle John obudził we wszystkich nadzieję, kazał przełamywać kompleksy, pokazał że i nad Wisłą może powstawać wspaniała muzyka, że i tutaj mogą przyjeżdżać, emigrować i osiadać u nas prawdziwi artyści. I mimo dostępności zachodnich płyt u nas, pokazał jaki powinien być teraz rock. Wprost, nagrał fantastyczną płytę w kraju, który już wtedy pokochał (ożenił się z Polką). W katalogu niezwykłych, hołubionych przeze mnie płyt a w jakiś niepojęty sposób wydanych u nas, to właśnie płyta "Helicopter" plasuje się tuż obok Christie i albumu "Yellow River" czy płyty Omega w "blaszanej" okładce (miłe, udane niespodzianki naszych wydawców, które co prawda zaczęły pojawiać się coraz częściej).
"Life". Jak wspomniałem arcydzieło, choć czytałem opinie o utworze, że jest na albumie tylko przerywnikiem, nie pasującym do całego klimatu albumu. Bzdura oczywiście.
Miałem przyjemność oglądać kiedyś koncert Johna i miałem przyjemność przez chwilę z nim porozmawiać. Nie sam na sam. W przejściu, wśród wielu fanów. Powiedziałem mu, że po prostu ta płyta jest fantastyczna, że ją kocham. Chciałem nawet powiedzieć, że przede wszystkim dla "Life" ale muzyk mnie ubiegł. Usłyszał pytanie po angielsku, zwrócił na mnie uwagę. Uśmiechając się spytał: Which song? Ja na to krótko: Life. On (śpiesząc się): Why? Odwracał się już by wejść do swojej garderoby czy jakiegoś pomieszczenia (to był klub w Poznaniu, nie pamiętam już jego nazwy...) ale uśmiechnął się usłyszawszy moją odpowiedź. Pokiwał głową, skinął głową i rozdzieliły nas różni ludzie, on zniknął. Byłem wtedy, jak to młody facet, speszony rozmową z gwiazdą (co ciekawe, kojarzono go wtedy bardziej z tego, że był jednym ze współtwórców pierwszego składu Maanamu, który w tym czasie kiedy obejrzałem koncert Johna był polską megagwiazdą). Moja odpowiedź na pytanie Johna, dlaczego najbardziej podoba mi się "Life" była jednowyrazowa. Po angielsku. Zapewne odpowiedziałbym tak samo po polsku. Epic! Epicka! Bo to właśnie jest taki utwór. Epicki. Szlachetny. Pierwszej próby! Diamentowy. Z fantastycznymi gitarowymi akordami, z perkusją pojawiającą się na chwilę w środku utworu by zaraz zniknąć, z magnetycznym głosem Johna, niespotykaną manierą i swobodą wokalną. Z pewnością mógłby być wielkim przebojem Johna na Zachodzie. Przy słuchaniu "Life", co ostatnio ma miejsce bez przerwy, przypomina mi się fragment biografii Led Zeppelin 'Młot bogów" Stephena Davisa. Opisując największy song tej kapeli, "Schody do nieba" (Stairways To Heaven) Davis pisze (cytuję te słowa z pamięci): czy był w owym czasie inny jakiś utwór, przy którym już od jego pierwszych dźwięków publiczność milkła, wstawała z miejsc i wysłuchiwała go w milczeniu jak hymnu państwowego... Przy zachowaniu odpowiednich proporcji w naszych polskich realiach dla mnie takim utworem jest dla mnie "Life", choć z pewnością większe emocje wzbudzają u nas inne rockowe hymny jak 'Autobiografia' Perfectu czy 'Jolka' Budki Suflera. Zwróćcie jeszcze uwagę słuchając "Life" na produkcję. Utwór brzmi dzisiaj jakby został nagrany niedawno, podczas gdy dwa wspomniane wcześniej - choć nagrane po Porterze - dużo bardziej przestarzale. Niebawem na blogu oddzielny tekst o Johnie Porterze.
Miałem przyjemność oglądać kiedyś koncert Johna i miałem przyjemność przez chwilę z nim porozmawiać. Nie sam na sam. W przejściu, wśród wielu fanów. Powiedziałem mu, że po prostu ta płyta jest fantastyczna, że ją kocham. Chciałem nawet powiedzieć, że przede wszystkim dla "Life" ale muzyk mnie ubiegł. Usłyszał pytanie po angielsku, zwrócił na mnie uwagę. Uśmiechając się spytał: Which song? Ja na to krótko: Life. On (śpiesząc się): Why? Odwracał się już by wejść do swojej garderoby czy jakiegoś pomieszczenia (to był klub w Poznaniu, nie pamiętam już jego nazwy...) ale uśmiechnął się usłyszawszy moją odpowiedź. Pokiwał głową, skinął głową i rozdzieliły nas różni ludzie, on zniknął. Byłem wtedy, jak to młody facet, speszony rozmową z gwiazdą (co ciekawe, kojarzono go wtedy bardziej z tego, że był jednym ze współtwórców pierwszego składu Maanamu, który w tym czasie kiedy obejrzałem koncert Johna był polską megagwiazdą). Moja odpowiedź na pytanie Johna, dlaczego najbardziej podoba mi się "Life" była jednowyrazowa. Po angielsku. Zapewne odpowiedziałbym tak samo po polsku. Epic! Epicka! Bo to właśnie jest taki utwór. Epicki. Szlachetny. Pierwszej próby! Diamentowy. Z fantastycznymi gitarowymi akordami, z perkusją pojawiającą się na chwilę w środku utworu by zaraz zniknąć, z magnetycznym głosem Johna, niespotykaną manierą i swobodą wokalną. Z pewnością mógłby być wielkim przebojem Johna na Zachodzie. Przy słuchaniu "Life", co ostatnio ma miejsce bez przerwy, przypomina mi się fragment biografii Led Zeppelin 'Młot bogów" Stephena Davisa. Opisując największy song tej kapeli, "Schody do nieba" (Stairways To Heaven) Davis pisze (cytuję te słowa z pamięci): czy był w owym czasie inny jakiś utwór, przy którym już od jego pierwszych dźwięków publiczność milkła, wstawała z miejsc i wysłuchiwała go w milczeniu jak hymnu państwowego... Przy zachowaniu odpowiednich proporcji w naszych polskich realiach dla mnie takim utworem jest dla mnie "Life", choć z pewnością większe emocje wzbudzają u nas inne rockowe hymny jak 'Autobiografia' Perfectu czy 'Jolka' Budki Suflera. Zwróćcie jeszcze uwagę słuchając "Life" na produkcję. Utwór brzmi dzisiaj jakby został nagrany niedawno, podczas gdy dwa wspomniane wcześniej - choć nagrane po Porterze - dużo bardziej przestarzale. Niebawem na blogu oddzielny tekst o Johnie Porterze.
Have you had enough of changing
Like a bird you have flown through the shadows of
Your own forsaken hopes
You broke out, came to me
Trying
Through the mansions of the ‘watch –me- now’s’
You were bought, you were caught
You broke free, came to me
Flying
Life is for those to live
Life is for those to live
When you’ve had enough of fighting
When you’ve had enough, try smiling
Like a siren in a sailor’s dream
You touched the pure, the obscene
You broke out without doubst
Flying
As you walk down to the cafe to hear what your friends have to say
They are bored, ahhh but learning
Life is for those who live
Life is for those who live
Life is for those,life is for those
Life is for those who live
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz