Wyszukiwanie : .Szukaj w blogu.

2. Szukaj w blogu - zbiórczo

SYD BARRETT - SHINE ON YOU CRAZY DIAMOND

Przy pisaniu tekstu na temat powiązania albumu Pink Floydów "The Dark Side Of The Moon" i The Beatles (na obu blogach) wspomniałem, ze powrócę jeszcze do wspomnień z książki Nicka Masona: "Pink Floyd - Moje wspomnienia". Wracam z niesamowicie smutnym tekstem, którego bohaterem jest Syd Barrett, pierwszy lider zespołu Pink Floyd.

NICK MASON: W maju i czerwcu [1975] pracowaliśmy nad nową płytą, której tytuł brzmiał „Wish You Were Here”...
  Podczas tej samej sesji [w której Roy Harper zaśpiewał wokal do utworu „Have A Cigar”- RK] odwiedził nas jeszcze jeden, zupełnie niespodziewany gość. Było to 5 czerwca. Właśnie wkraczałem do reżyserki, gdy zauważyłem jakiegoś tłustego, łysego kolesia w podniszczonym płaszczu z brązowej skóry, z reklamówką w ręku. Na jego poczciwej twarzy malował się wyraz otępienia i nieobecności. Na pierwszy rzut oka aparycja nie dawała mu szans na przekroczenie choćby portierni budynku przy Abbey Road, uznałem więc, że musi to być jakiś znajomy naszych inżynierów. David zapytał, czy wiem, kto to jest, a kiedy stwierdziłem, że nie znam gościa, podpowiedział mi. To był Syd... I choć minęło cale 30 lat, do dziś pamiętam ogarniające mnie w tamtej chwili zmieszanie..
  Byłem przerażony tak radykalną zmianą powierzchowności Syda (na zdjęciu). Przed oczami miałem obraz postaci, jaką zapamiętałem siedem lat wcześniej. Szczupły, lżejszy pewnie o jakieś 40 kg, z czarnymi kędziorami na głowie, w której cały czas coś się kotłowało... Moje wspomnienia dotyczyły w mniejszym stopniu Syda, z którym pożegnaliśmy się  wiosną 1968 roku, a raczej tego, którego poznaliśmy dwa lata wcześniej, gdy przybył z Cambridge do Londynu i który w tak charakterystyczny sposób grał na swym Fenderze Esquire, przyozdobionym okrągłymi lusterkami. Pamiętam jego szafę pełną barwnych koszul firmy Thea Porter i towarzyszącą mu piękną blondynkę...
   Teraz siedział przed nami człowiek, który wydawał się nie mieć ani jednego przyjaciela na tym świecie. Jego wypowiedzi były pozbawione ładu i składu, tudzież zdrowego sensu – choć przyznać trzeba, że żaden z nas nie był wtedy specjalnie rozmowny. A skąd się w ogóle wziął w naszym studiu – nie mam pojęcia do dzisiaj. Nikt go nie zapraszał, ja nie widziałem się z nim od momentu naszego rozstania w 1968, tylko dwa lata później Rick, David i Roger pomagali mu w pracy nad solowymi płytami – „The Madcap Laughs” (Roger i David) oraz „Barrett” (David i Rick). Syd mieszkał w Londynie. Pewnie przypadkowo  usłyszał, że pracujemy właśnie w Abbey Road. Jego przybycie w sposób nagły i niespodziewany przypomniało o całej wspólnej historii. Poczucie winy ogarnęło chyba wszystkich. Każdy z nas miał wkład w doprowadzenie Syda do stanu, w jakim znajdował się teraz – albo poprzez grzech zaniechania, albo przez nieodpowiedzialność, brak wyczucia sytuacji czy w końcu zwykły egoizm.
 Przypadkowe spotkanie Syda na ulicy byłoby dosyć niepokojącym przeżyciem, ale jego nieoczekiwana wizyta w studiu poruszyła nas do głębi. Sam fakt, że było to słynne Studio3 przy Abbey Road, gdzie powstała spora część jego najwspanialszych dzieł, miejsce, które kiedyś należało tak samo do niego, jak dzisiaj do nas, tylko pogłębiał nastrój smutku i nostalgii. Analogia z postacią Piotrusia Pana, odnajdującego po latach swój dom w nienaruszonym stanie i ludzi, którzy podczas jego nieobecności bardzo się zmienili, nasuwała się w tym momencie nieomal automatycznie. Czy on spodziewał się zastać nas takimi, jacy byliśmy 7 lat wcześniej, jak dawniej gotowymi do wspólnej pracy?

Roger Waters, Nick Mason, Syd Barrett, Rick Wright
   Próbowaliśmy ciągnąć dalej naszą sesję, puszczając jeden z ukończonych fragmentów (legenda głosi, że był to utwór „Shine On You Crazy Diamond”, na którym najbardziej odcisnęło się  piętno obecności – lub nieobecności – Syda; mam jednak co do tego wątpliwości). Wszyscy jednak byliśmy nieco wytrąceni z równowagi niespodziewaną wizytą Syda, on zaś spokojnie wysłuchał prezentowanego kawałka. Gdy spytaliśmy go o opinię, nie powiedział nic konkretnego – ale gdy zasugerowaliśmy ponowne odegranie utworu, zapytał o sens takiego posunięcia, skoro dopiero co mieliśmy okazję go wysłuchać.

  W studiu obecny był też tego dnia Phil Taylor. Przebywał w barze, siedział przy jednym stole z Davidem i Sydem. David zapytał Syda, czym się aktualnie zajmuje. Ten zaś odparł: „No, mam kolorowy telewizor i lodówkę. Trzymam tam trochę kotletów schabowych, ale one ciągle gdzieś znikają, więc stale muszę kupować nowe”. Wyjeżdżając później ze studia, Phil widział, że Syd szuka kogoś, kto podrzuci go do hotelu. Nie był jednak pewien, czy będzie w stanie znieść trud rozmowy z naszym gościem, więc dyskretnie usunął się z pola widzenia.
 Abstrahując od faktu, że przybycie Syda do studia w tym czasie i tych okolicznościach było dla nas wszystkich czymś absolutnie niezwykłym i niespodziewanym, jego obecność  okazała się swoistym katalizatorem w odniesieniu do muzyki, jaką tworzyliśmy. Wszystkie teksty były już napisane, ale wizyta Syda wydobyła z nich dodatkowe pokłady melancholii, być może wpływając też na ostateczny kształt utworu „Shine On...”. Najbardziej poruszającym momentem na całej płycie jest dla mnie po dziś dzień końcowe wyciszenie i tęsknie, choć niedbale zagrane przez Ricka kilka nutek z „See Emily Play”.

Mason, Gilmour, Waters, Barrett (1946 -2006), Wright (1943-2008).

KRÓL CINCINNATI - ROGER (7x).


Liczyłem na ten tytuł od samego początku. To znaczy na tytuł dla Mistrza. Taa, Roger w tenisie to zdecydowanie Klasa The Beatles, którą wprowadziłem dla różnej muzyki na swoim drugim blogu. Pogrom Andersona 6:1, 6:1, posiadacza jednego z najszybszych serwisów na świecie, dryblasa ponad 2 metrowego i jakby nie było 15-tej rakiety turnieju (na świecie zdaje się także w tych okolicach) pokazał, że Roger jest absolutnie w formie. Potem kolejno Lopez (w Cinncinati rozegrał mecz życia pokonując Rafę Nadala), Murray oraz w finale Novak Djokovic. Wszystko w dwóch setowych zwycięstwach. Wczoraj 7:6 i 6:3.  To był także także słabszy turniej Serba. W trzecim secie z Belgiem Goffinem przegrywał 0:3 i tylko niedoświadczeniu przeciwnika plus oczywiście swojej wielkiej klasie Numer 1 światowego rankingu ATP zawdzięcza zwycięstwo. Z kolei w meczu z Ukraincem Dołgopołowem Djoko przegerywał 0:1 w setach i miał tiebreak. Podobnie jak wyżej. Klasa, opanowanie, rutyna, żelazne nerwy i brak tego po drugiej stronie siatki.  Gdyby Aleksander miał mocniejszą psychikę Serb pakowałby się do domu. Wygrana Murray'a tydzień wcześniej w Montrealu pokazała, że Serb jest teraz jak nigdy do ogrania. 
Wczoraj wypoczęty Roger (sam skomentował, że grał w turnieju raczej krótkie mecze, poza tym nie grał wcześniej w Montrealu ale pamiętajmy o jego 34 latach!!!) dominował i Serb ładnie to skomentował. Bravo dla Maestra z Bazylei jak nazywa się Rogera całym świecie. Zdecydowanie najbardziej uwielbiany sportowiec na ziemi. Dlaczego Król Cinncinati ? Bo tryumfował w turnieju 7 raz. Wczoraj uniemożliwił Serbowi przejście do historii tenisa (choć od dawna tam jest) w kategorii gracza, który wygrał jako jedyny wszystkie turnieje z serii Masters : na kortach w Indian Wells, Madrycie, Rzymie, Miami, Monte Carlo, Montrealu, Cinncinati, Szanghaju i Paryżu.

Przed Wielkim Szlemem w USA, za niecały tydzień, Roger staje się faworytem. Oczywiście obok Novaka Djokovica i Andy Murray'a. Może Nishikori, który opuścił turniej w Cinncinati. Na pewno jednak, ktoś z tej czwórki. Od dawna tenis raczej nie zaskakuje. Wygrana Wawrinki w finale Paryża na kortach Rolanda Garrosa była niespodzianką ale żadną megasensacją. Tych od dawna nie ma. Tam gdzie grają ci gracze z topu, zwycięstwo dzielą między sobą.No ale jakieś pół roku temu wydawało mi się, że Roger najlepsze chwile ma już za sobą. Czy takiego samego powrotu można spodziewać się po Rafaelu Nadalu, którego bardzo brak w tych rozgrywkach, choć ironicznie trzeba stwierdzić, że Hiszpan wciąż gra. Rafa gra tenis będący połączeniem siłowego (duża wytrzymałość fizyczna) plus niesamowitej ambicji (wiem jak to brzmi, któremu zawodnikowi możemy zarzucić wprost jej brak?) bez finezyjnej techniki. Tenis bardzo narażony na kontuzje, stąd coraz częstsze absencje Hiszpana. Roger nigdy tak nie grał. Arsenał uderzeń, bogactwo techniki, niesamowita wprost mądrość do wybierania w czasie meczu odpowiedniej strategii i techniki była powodem, że Szwajcar miewał kontuzje rzadko (w zasadzie ma tylko typową dla wszystkich - bóle pleców). Ale świat czeka na Rafę, wyjątkowo barwną postać, na tle której np. Kei Nishikori, John Isner, ba!, nawet Stan Wawrinka czy Andy Murray wydają się bladzi i nijacy. Czy w US Open ma szansę na jakiś spektakularny powrót? Szybka nawierzchnia to nie jego domena choć wygrywał kiedyś na każdej. Niski ranking, ok. 10 miejsca spowodował, że już w dość wczesnej fazie turnieju może trafić na silnego przeciwnika, także wcześniej niż półfinał może spotkać kogoś z 1-szej piątki. W każdym razie będę za niego trzymał kciuki. Po Rogerze Federerze  to mój drugi ulubiony nawet nie tenisista a sportowiec.


___________________________

KLASA THE BEATLES (5): "The Dark Side Of The Moon" i The Beatles... ? (2)


(vol. 2)
Kolejna część wspomnień perkusisty Pink Floyd z jego książki zatytułowanej "Moje wspomnienia: Pink Floyd". Oczywiście post poświęcony jest słynnej płycie ale w głównym zamierzeniu ma łączyć z tytułem czyli udziału The Beatles w powstaniu słynnego albumu. To także post spełniający wymogi serii "Magia studia Abbey Road". W tym jak i wcześniejszym, pierwszym tekście Nick skupia się przede wszystkim na technicznym aspekcie powstawaniu poszczególnych utworów albumu, przypuszczalnie równie ciekawych jak detale powstawania albumów The Beatles.  Uprzedzam, że powiązanie "The Dark Side Of The Moon"  z The Beatles to nie osoby Alana Parsonsa, czy choćby Chrisa Thomasa, realizatorów EMI, pracujących także ze słynnym bandem z Liverpoolu. Ale o tym w tekście, przypuszczalnie w cz. 3. 


NICK MASON: Odgłosy zegarów rozpoczynające utwór "Time" pochodziły z kwadrofonicznej impresji dźwiękowej przygotowanej przez Alana (Parsonsa) jakieś dwa, trzy miesiące przed rozpoczęciem sesjo do "The Dark Side Of The Moon". 






więcej czytaj tutaj:

KLASA THE BEATLES (5): "The Dark Side Of The Moon" i The Beatles... ? (2)

KLASA THE BEATLES (5): "The Dark Side Of The Moon" i The Beatles... ? (1)

(vol. 1)

- Wersja tego samego postu z filmami: tutaj

Cóż, powyższym tytułem z pewnością zaintrygowałem fanów czy to jednego czy top drugiego zespołu. Faktem jest, że do napisania szerszego postu o najlepszym albumie Pink Floydów (choć wielu uważa, że jest nim bądź 'The Wall' a nawet 'Wosh You Were Here'). Okazją stała się wciąż wciągająca na nowo w historię zespołu, w zasadzie podobnie jak z Beatlesami, wydawałoby się, że znaną, lektura książki perkusisty zespołu Nicka Masona o swoim zespole. Szczerze polecam.  
Z tejże pozycji wydawniczej dowiedziałem się o nieznanym mi fakcie, który posłużył mi do takiego a nie innego tytułu tego postu. Zanim jednak dojdziemy do niego, ciekawym pewnie będzie dla Was przeczytanie o paru faktach z okresu powstawania albumu "Ciemna Strona Księżyca", epokowego dzieła na miarę innych najwybitniejszych albumów muzyki XX wieku jak choćby "Abbey Road" The Beatles. Fragmenty oczywiście wybiórczo wybrane przeze mnie.  Jak zawsze warto słuchać na YT ( z linków tutaj tych utworów, o których jest mowa w tekście - choć myślę, że jeśli ktoś zainteresował się tym tekstem to Pink Floydów i omawiany album zna na pamięć).
Wspomnienia Nicka Masona, prowadzące oczywiście do tytułowego wątku czyli powiązania The Beatles z tym albumem, podzieliłem na kilka części. W trakcie też tworzenia tego postu postanowiłem więcej uwagi poświęcić omówieniu słynnego albumu Pink Floydów - niebawem na tym blogu. Wspomnienia Masona do mały przyczynek do tego tematu  a jak wiecie album Pink Floydów "The Dark Side Of The Moon"  znajduje się na drugim miejscu mojego prywatnego TOP-u WSZECH-CZASÓW  w katergorii albumów.


NICK MASON:  Gdy w 1968 roku Syd opuścił zespół, główny ciężar tworzenia tekstów spadł na Rogera (Watersa). David i Rick podejmowali się tego jedynie przy wyjątkowych okazjach. Rick powiedział nawet kiedyś: "Jeśli słowa powstawałby w taki sposób, jak muzyka - a nie mielibyśmy poza tym nic do roboty - wówczas rzeczywiście moglibyśmy napisać sporo niezłych rzeczy". Na "The Dark Side Of The Moon" zadania dostarczenia słów podjął się więc tylko Roger i wywiązał się z tego znakomicie. Dzięki jego talentowi ta płyta miała jak dotąd najlepsze teksty - choć później od czasu do czasu narzekał na ich poziom, określając je jako materiał "z szóstej klasy podstawowej". Mimo to zdecydowaliśmy się - po raz pierwszy - opublikować je w całości na okładce naszej nowej płyty. 


  Pierwotna, ale już dająca się pokazać na żywo wersja "The Dark Side..." powstała w ciągu kilku tygodni. Pierwsze pełne prezentacje sceniczne utworu anonsowanego wówczas jako "Dark Side Of The Moon - A Piece For Assorted Lunatics" (Ciemna strona księżyca- dzieło dla rozmaitych wariatów) miały miejsce w połowie lutego podczas kolejnych czterech koncertów w londyńskim Rainbow Theatre... Wtedy mieliśmy już  mniej więcej dziewięć ton sprzętu, mieszczącego się w trzech ciężarówkach, siedem głośników skierowanych na widownię, nawet nagłośnienie i mikser z 28 wejściami na cztery kwadrofoniczne systemy. Wszystkie trudy wynagrodziła publiczność, która przez cztery wieczory z rzędu zasiadała w komplecie  na widowni teatru. Wielkie ogłoszenia zajmujące ostatnią stronę "Melody Maker" zrobiły swoje [od lat w obiegu są oczywiście bootlegi z tego wydarzenia - RK].
   Choć pierwsze wersje koncertowe 'Ciemnej strony..." stanowiły mniej więcej kompletne, sesje nagraniowe w studiu rozciągnęły się na cały rok 1972. Powodem tego były nie tylko nasze wieczne trasy, ale kilka innych projektów ubocznych:  płyta "Obscured By Clouds", premiera filmu "Live At Pompeii" i inne koncerty jak te z udziałem Ballets de Marseille Rolanda Petita. Na szczęście realizacja "Ciemnej Strony..." przetrwała te wszystkie zawirowania. Nie czuliśmy się w żadne sposób przytłoczeni ogromem pracy, jaką mieliśmy do wykonania - wprost przeciwnie, daliśmy dowód aktywności i profesjonalizmu.  po trudach i znojach, jakie towarzyszyły sesjom nagraniowym płyty "Atom Heart Mother", odzyskaliśmy wiarę w sens i celowość naszych wspólnych wysiłków... Po powrocie zza oceanu i zagraniu kilku koncertów w Europie mogliśmy zabrać się do poważnej pracy nad "Dark Side..."
W ten sposób cały czerwiec spędziliśmy w studiu przy Abbey Road. Zabraliśmy się do tematu z wielką starannością, rezerwując sobie kilka trzydniowych sesji. Czasami nasz pobyt w studiu rozciągał się na cały tydzień, ale zawsze wszyscy byliśmy obecni, pełni zapału do pracy. Od czasu płyty "Meddle" sami ustanawialiśmy dla siebie wszelkie standardy i procedury - tym razem więc postanowiliśmy pracować nad każdym utworem z osobna i dopiero po doprowadzeniu do satysfakcjonującego wszystkich kształtu, brać się za następny. Tej sesji towarzyszył nastrój znacznie większego luzu i swobody niż podczas naszych wcześniejszych wizyt w studiu EMI. Pojawiło się wówczas nowe pokolenie inżynierów dźwięku i operatorów taśm... Na początku sesji nagraniowej przydzielono nam nadwornego inżyniera dźwięku w osobie Alana Parsonsa [na dole na zdjęciu, w czasie miksowania omawianego albumu - RK]. Współpracował on już z nami przy płycie "Atom Heart Mother". Pełniąc obowiązki operatora taśm, odpowiadał za miksowanie ich w wersjach stereo- oraz kwadrofonicznych. Był cholernie dobrym realizatorem. 
Do tego miał znakomite ucho i ogromne uzdolnienia muzyczne, co w połączeniu z wrodzonym talentem dyplomatycznym, bardzo pomagało nam w ciągu całej sesji i bez wątpienia odcisnęło ślad na ostatecznym kształcie albumu. Byłem zachwycony brzmieniem jakie Alan potrafił wydobyć z moich bębnów. W muzyce rockowej jest to zawsze test umiejętności dla każdego inżyniera. Gdy przystąpiliśmy więc do nagrywania "Ciemnej strony..." ogromne kompetencje Alana szybko ujawniły się w całej rozciągłości.

   Utwór "Speak to Me", pomyślany jako rodzaj uwertury, był przedsmakiem wszystkiego, co pojawi się za chwilę. Zbudowany został na bazie nałożonych na siebie wszystkich kompozycji na płycie. Tych nakładek dokonałem naprędce u siebie w domu, a potem doprowadziliśmy je do porządku w studiu. Otwierający całość odgłos bicia serca próbowaliśmy początkowo zarejestrować ze szpitalnych nagrań prawdziwego pulsu - wszystkie jednak wydawały się raczej przygnębiające. Zdecydowaliśmy się więc wykorzystać  możliwości tkwiące w instrumentach muzycznych. "Bicie serca" uzyskaliśmy uderzając owiniętą miękkim filcem pałką w bęben basowy. Ten dźwięk wypadł zaskakująco realistycznie, choć dla naszych potrzeb tempo normalnego pulsu (72 uderzenia na minutę) było nieco za duże. Spowolniliśmy je więc do stopnia, przy którym każdy szanujący się kardiolog okazałby wyraźną troskę o los pacjenta. Potężny, zagrany na fortepianie akord ciągnął się przez minutę, przy stopniowo zwalnianym "głośniejszym" pedale. Potem puściliśmy ten fragment od tyłu, podkładając go niejako w tle, całość zaś przechodziła w następny, właściwy utwór.
Był nim "Breathe", który stanowił realizację naszego pomysłu wykorzystania tej samej melodii w dwóch różnych utworach - albo mówiąc ściślej, wstawienia dwóch zupełnie różnych fragmentów (czyli w tym przypadku "On The Run" i "Time") pomiędzy zwrotki innego numeru.

Speak To Me / Breathe
On The Run
"On The Run" stanowił dość radykalną przeróbkę znanego z koncertów instrumentalnego łącznika i był jednym z ostatnich kawałków, które dodaliśmy do całości materiału. Tylko bowiem w jednym momencie mieliśmy dostęp do syntezatora EMS SynthiA, następcy słynnego VCS3. Tego właśnie syntezatora użyliśmy w kilku miejscach płyty "The Dark Side Of The Moon". Problemem był tu jednak brak klawiatury - na szczęście SynthiA miał takową, umieszczoną na pokrywie futerału. W przypadku "On The Run" oznaczało to, że bulgoczące dźwięki można było zagrać bardzo powoli, a potem przyśpieszać elektronicznie. Przy tej okazji wywołaliśmy spore zamieszanie w dźwiękowej bibliotece EMI i daliśmy powód do wykorzystania komory z efektem echa (na tyłach Studai 3) do nagrania odgłosów ludzkich kroków.

_____________________________________________________________________________
Niebawem ciąg dalszy ...

Muzyczny blog * Historia The Beatles * Music Blog 
Polski blog o najwspanialszym zespole w historii muzyki.


Klasa The Beatles: ELTON JOHN - "I Want Love" (4)

Album: Songs from the West Coast (2001)
 Singiel, kompozycja : Elton John (muzyka) Bernie Taupin (słowa).
Nominacja do Grammy.
Czas: 4:35
Wytwórnia: Rocket Records, Mercury Records
Produkcja: Patrick Leonard


Obsada:
Elton John: wokal, fortepian
Billy Preston: elektryczne pianino
Davey Johnstone: gitara elektryczna
Bruce Gaitsch: gitara akustyczna
Paul Bushnell: gitara basowa
Nigel Olsson: perkusja
Jay Bellerose: instrumenty perkusyjne
Nigel Olsson, Davey Johnstone, Paul Bushnell, Kudisan Kai: chórki


Piosenka wydana na singlu doszła tylko do 1-szej dziesiątki list przebojów w rodzimej Wielkiej Brytanii oraz w USA. Dla mnie, obok oczywiście klasyków Sir Johna z lat 70 tych jak 'Goodbye Yellow Brick Road', 'Your Song' czy 'Rocket Man' jedna z jego najlepszych piosenek, zdecydowanie najbardziej beatlesowska (stąd jej obecność na blogu w serii 'Klasa The Beatles). Najbardziej beatlesowska w 2001 roku! Przede wszystkim za tekst bardzo lennonowski co jest oczywiście zasługą wieloletniego partnera-współtwórcy Eltona, Berniego Taupina (przy okazji, szkoda, że w powszechnej świadomości funkcjonuje jak autor Elton a nie tandem z Bernim) oraz za aranżację (fortepian tutaj brzmi bardziej w stylu Paula McCartney'a niż Eltona) plus chórki w stylu jakże podobnym do tych Wielkiej Czwórki ze schyłkowego okresu działalności Fab 4 ('Happiness Is A Warm Gun', 'Because', album 'Abbey Road' a nawet chórki z wcześniejszych albumów Wielkiej Czwórki) czyli bosko. Ha, pewnie przesadzę, ale w solówce gitarowej Davey'a Johnstone słyszę styl George'a Harrisona. Ale są tutaj już bardziej konkretne związki z The Beatles. W utworze na elektrycznych organach gra Billy Preston, jakby nie było 'piąty Beatles' w okresie sesji 'Let It Be'.


Dla mnie jest oczywiście jeszcze inny powód, dla którego uwielbiam tą piosenkę. O nim za chwilę. Wspomniałem o tekście. Na dole postu przetłumaczyłem go i musicie już sami osądzić czy nie jest to tekst w stylu Johna Lennona. 

  Jedna jeszcze istotna uwaga. Elton to obok Paula McCartney'a, Davida Bowie, Stonesów to jedna z największych, wciąż działających aktywnie zawodowo gwiazd 'minionej' epoki (70's). Piosenek, które oczywiście mieszczą się w tzw. mojej 'klasie The Beatles', czyli najwyższej z możliwych w muzyce, artysta ma zdecydowanie więcej. Prócz wymienionych wcześniej z pewnością należą do nich takie hity jak 'Sorry Seems To Be A Hardest Word'. Guess What They Called It Blues' czy nawet kapitalny 'I'm Still Standing' i pewnie mółbym je tutaj umieścić (możliwe, że dokładne opisy ich umieszczę na blogu MÓJ TOP WSZECH-CZASÓW)

Ba, taki tekst mógłby John napisać wciąż czekając na Yoko 30 lat wcześniej. Niewykluczone, że Taupin opisał w piosence trudną wtedy sytuację uczuciową Eltona (dzisiaj artysta jest żonaty z Davidem Furnishem, obaj panowie wychowują szczęśliwie adoptowane dzieci), ale do końca nie jestem pewien. To znakomity tekst, bardzo mądry, dojrzały i jakże pasujący do... Roberta Downey'a Jr. Dzisiaj, dzięki rolom w komiksowych filmach typu 'Iron Man' czy jakieś tam 'Avengery', aktor jest jednym z najlepiej zarabiających aktorów na świecie (filmy z serii 'Iron Mana' zarobiły ponad miliard dolarów, w kolejnych seriach aktor angażował się już nie za gażę a za procent z zysków). Wcześniej zawsze to był aktor znany, znakomity, doceniany jak chociażby nagroda Oscara za rolę tytułową w filmie "Chaplin" (ty o komiku, gwieździe kina niemego, Charlie Chaplinie oczywiście). Ale lata oczywiście Ameryka śledziła borykanie się aktora z własnym nałogiem, uzależnieniem od narkotyków. Był to okres gdy wydawało się, że aktor idzie na samo dno. Przyłapywany na posiadaniu narkotyków skazywany był przez wyrozumiałe dla niego kolejne sądy na serie wykładów na uczelniach z aktorstwa, prace społeczne. 

Co jakiś czas role filmowe odciągały go od nałogu (jak chociażby rola w czwartej bodajże serii serialu 'Ally McBeal', któremu to jego postać na nowo dodała popularności), ale aktor wracał do zgubnego nałogu. Na samym dole wstawiłem fragment z tego serialu, gdzie Robert śpiewa z... Sami zobaczcie. Wracając do problemów aktora to doszło do pewnego paradoksu, że gdy aktora przyłapano w odludnej, opustoszałej willi kompletnie zaćpanego, odezwały się głosy, by zmienić prawo (chciano to nazwać 'casusem Roberta Downey'a), na takie, w którym nie ścigano by ludzi posiadających środki finansowe by zażywać narkotyki, bez których nie mogą się obyć. 
 
Pewna znana sędzina opublikowała apel by po prostu zaprzestać nagonki na aktora, który i tak już przeżywa wielki dramat życiowy i znajduje się na równi pochyłej w dół. Niektórzy aktorzy ze smutkiem opowiadali, że z obawą oczekują newsów o Robercie z kategorii tych najbardziej tragicznych. Więcej znajdziecie informacji na ten temat w sieci, także filmik-clip z piosenką o Downey'u jeszcze wielce wymowny. Sumując, tak jak napisałem, dzisiaj Robert zarabia setki (nie dziesiątki) milionów dolarów i wyszedł na prostą. Oby na zawsze bo bardzo lubię tego aktora...


Cały tekst: tutaj



SMITH, PINK FLOYD, BEATLESI, ABBEY ROAD

Kolejny tekst przybliżający nam magię studia Abbey Road, także sylwetkę Normana Smitha i spojrzenie członka zespołu Pink Floyd na spotkanie z The Beatles. 
 
NICK MASON: Rozmiar sukcesu komercyjnego przemawiał do wyobraźni każdego z nas – prócz Syda [Baretta]. Norman Smith, nasz oficjalny producent z ramienia EMI, pamięta, że podczas dyskusji na temat wyboru następcy „Arnold Lane” [pierwszy singiel Pink Floyd – RK] i rozważania kandydatury „Emily Plane” Syd alergicznie reagował na samo słowo ‘singiel’, tak jakby mała płytka była czymś obrzydliwym. Choć lubił podrzucać nam rożne wpadające w ucho pomysły muzyczne, drętwiał na samą myśl o komercyjnym charakterze czegokolwiek.

  Norman Smith został oddelegowany przez EMI do nadzorowania naszej pracy nad „Emily...” w studiu Sound Techniques. Był też producentem podczas naszej pierwszej sesji nagraniowej do naszego debiutanckiego albumu „The Piper At The Gates Of Dawn”, który rejestrowaliśmy już w Abbey Road, rozpoczynając pracę w marcu 1967. Norman, który jak mówił, młodość  strawił na próbach zostania słynnym jazzmanem, zgłosił się do pracy w EMI jako początkujący inżynier dźwięku, odpowiadając na ogłoszenie w „Timesie”. Ponieważ poszukiwano osób do 28 lat, Norman musiał odmłodnieć o co najmniej sześć lat. Ku swemu zdziwieniu, wraz z ponad setką innych kandydatów, został zaproszony na rozmowę kwalifikacyjną. Zapytanie w jej trakcie co sądzi o Cliffie Richardzie, który wówczas zbliżał się do szczytów sławy, Norman daleki był od prawienia zwyczajowych komplementów. Jak się okazało, jego rozmówcy byli tego samego zdania – i w rezultacie Norman, jako jeden z trójki szczęśliwców, otrzymał pracę.

   Początkowo miał bardzo szeroki zakres obowiązków – od zamiatania poprzez skakania po papierosy i parzenie herbaty po okazjonalne włączanie przycisków na konsolecie (na wyraźne polecenie inżyniera dźwięku). I nagle „pojawiło się tych czterech kolesi w śmiesznych  fryzurach”. Byli to oczywiście Beatlesi, którzy po raz pierwszy przybyli na Abbey Road. Traf chciał, że Normanowi przypadło w udziale zarejestrowanie ich próbnego materiału. Pomyślał sobie wtedy: „Już więcej pewnie nic o was nie usłyszymy” – bo nie byli wtedy zbyt dobrzy, łagodnie rzecz określając” Ale Beatlesi wkrótce pokazali na co ich naprawdę stać, i Norman był ich inżynierem dźwięku aż do płyty „Rubber Soul” włącznie.

  Zawsze miał ambicję zostać producentem. Gdy z EMI rozstał się George Martin, zakładając własne AIR Studios, Norman otrzymał propozycję objęcia kierownictwa należącej do EMI wytwórni Parlophone. W powodzi listów polecających, które napłynęły po tej nominacji, znalazła się też pochodząca od Bryana Morrisona propozycja obejrzenia w akcji Pink Floyd [Morrison był wówczas menadżerem zespołu RK]. W tym czasie szeregi EMI zasilił Beecher Stevens, jako odpowiedzialny za sprawy artystyczno-repertuarowe. On i Norman nie mieli dotąd bezpośredniego kontaktu, za to obaj starali się dokładnie określić i zabezpieczyć terytoria swoich wpływów. Obaj jednocześnie chcieli, abyśmy podpisali kontrakt z EMI, tak więc była to dla nas szansa, by właściwie rozegrać całą partię – tym bardziej, że panowie wychodzili ze skóry, aby przeciągnąć nas na swoją stronę. Norman pamięta, że przekonywanie „najwyższych czynników” do zgody na podpisanie kontraktu z nieznaną szerzej grupą zabrało mu trochę czasu, zwłaszcza, że zaliczka w wysokości 5000 funtów była jak na owe czasy ogromną ekstrawagancją. Gdy szefowie EMI w końcu przystali na tę propozycję, oznajmili mu – taki żart – że oczywiście może podpisać z nami umowę, ale ryzykuje w tym momencie własną posadą.

 Myślę, że Norman uznał, że trafia mu się okazja do wejścia w skórę George’a Martina. Podobnie jak nas, jego również pasjonowało maksymalne wykorzystanie technicznych możliwości studia nagraniowego, tym bardziej, że był nie tylko profesjonalnym, zdolnym muzykiem, ale po prostu życzliwym człowiekiem. Najważniejsze było to, że chciał nas uczyć nowych rzeczy, zamiast trzymać się swego stołka, otaczając proces produkcji nagrań nimbem tajemnicy...

Ze względu na brak doświadczenia w studiu nagraniowym mieliśmy wielkie szczęście  trafiając na kogoś takiego  jak Norman. W tamtych czasach rzadko kiedy pozwalano muzykom zbliżać się do konsolety, zresztą najczęściej zapraszano nieznanych szerzej muzyków studyjnych, którzy ze względów oszczędnościowych szybko i sprawnie kończyli kosztowną sesję. Dopiero Beatlesi zaczęli zmieniać ten obyczaj i to za sprawą ich sukcesu firmy płytowe coraz mniej angażowały się w przebieg procesu tworzenia muzyki. Właściwie każdy zespół ma do spłacenie liverpoolskiej czwórce ogromny dług wdzięczności z tytułu zmiany sposobu ogólnego podejścia do muzyki, która od tej pory była tworzona PRZEZ artystów, nie zaś DLA nich...

   Jedną z charakterystycznych cech studia przy Abbey Road było to, że – ponieważ epoka syntezatorów, samplerów i innych urządzeń kreujących efekty dźwiękowe była daleko przed nami – posiadało ono ogromny zasób najrozmaitszych instrumentów, które można było wykorzystać w tym właśnie celu. Po studiu walały się więc fortepiany firmy Bell, organy Hammonda, klawinety, kotły, gongi, trójkąty, chińskie drewniane klocki, dzwony kościelne czy masyzny do wytwarzania odgłosów wiatru i można było z nich korzystać (czego efekty można usłyszeć na albumach „The Piper At The Gates Of Down” i „A Saucerful Of Secrets”, tudzież, jak sądzę, na rożnych płytach Beatlesów). Dostępna była również bogata biblioteka efektów dźwiękowych zapisanych na taśmach oraz specjalnie wybudowana, wyłożona kafelkami komora do wytwarzania echa, którą szczególnie upodobaliśmy sobie do nagrywania naszych kroków...
  Ponieważ Norman miał już za sobą współpracę z Beatlesami (na zdjęciu z Fab4), można było przewidzieć, że w którymś momencie sesji naszą pracę zechce obejrzeć "delegacja na najwyższym szczeblu". Nawiasem mówiąc, bez ograniczeń korzystaliśmy z zasobów studia Abbey Road, które w naturalny sposób stało się niemalże kwaterą główną dla obu zespołó. Gdy uświadomiliśmy sobie, ze chcemy spędzać tutaj więcej czasu, renegocjowaliśmy naszą umowę z EMI. W zamian za redukcję wysokości tantiem (z 8 na 5 procent) otrzymaliśmy możliwość korzystania ze studia bez jakichkolwiek limitów czasowych.
Waters, Norman Smith, Wright, Gilmour, Mason. Już bez Baretta, 1967
Skierowano nas do Studia 2, gdzie akurat Beatlesi nagrywali piosenkę "Lovely Rita". Muzyka brzmiała przepięknie i niezwykle profesjonalnie. Nam zaś na podobnej zasadzie, na jakiej przetrwaliśmy najgorsze momenty naszych koncertów, to krótkie spotkanie nie podcięło skrzydeł, a wprost przeciwnie - natchnęło nas jeszcze większym entuzjazmem do pracy. Trudno wyrazić, jak brakowało nam pewności siebie - zdawaliśmy sobie sprawę, że mamy niewielkie doświadczenie oraz  umiejętności. Z Beatlesami nie pogadaliśmy sobie za wiele albo zgoła w ogóle. Siedzieliśmy cichutko w reżyserce, obserwując ich pracę przy miksowaniu utworu. Po kilku następnych (i bardzo kłopotliwych) minutach wyprowadzono nas ze studia i było po wszystkim... Pojawienie się Beatlesów w Abbey Road zawsze wywoływało atmosferę sensacji, tym bardziej, że wewnątrz studia byli starannie izolowani przez swych przybocznych.
(tekst z blogu: http://fab4-thebeatles.blogspot.com)

PINK FLOYD - etymologia nazwy

 
NICK MASON:
Przez całą jesień dawaliśmy koncerty, zwykle pod szyldem The Tea Set. Wkrótce jednak przyjęliśmy inną nazwę, wymyśloną wtedy przez Syda, która urodziła się w okolicznościach, nazwijmy to przymusowych. Oto bowiem występowaliśmy na terenie nazy RAF, prawdopodobnie w Norholt, niedaleko Londynu, gdy nagle dowiedzieliśmy, że zagrać ma również zespół... The Tea Set. Nie pamiętam dlaczego tamten zespół miał lepsze miejsce na plakacie i czy miał wystąpić po nas, czy przed nami - faktem jest, że musieliśmy szybko wymyślić inną nazwę. I właśnie Syd  bez większych ceregieli rzucił nazwę "Pink Floyd Sound", korzystając przy tym z imion dwóch  imion dwóch
sędziwych amerykańskich bluesmanów: Pinka Andersona i Floyda Councila (kolejno na zdjęciach niżej). Choć pewnie słuchaliśmy ich nagrań z jakichś importowanych płyt, nazwiska niewiele nam mówiły. Tak czy inaczej był to pomysł Syda - i tak już zostało.


Zdumiewające, jak brzemienna w skutki może być decyzja podjęta bez namysłu. Nazwa The Roling Stones też przecież powstała w podobnych okolicznościach - gdy Brian Jones miał przedstawić swój zespół wysłannikowi magazynu „Jazz News”, spojrzał przypadkowo na leżącą obok płytę Muddy Watersa z utworem „Rollin' Stone Blues”. I taki był początek całej epoki, pełnej różnorakich skojarzeń, gier słownych i gadżetów reklamowych z nazwą zespołu The Rolling Stones. A my, czołówka ruchu undergroundowego mieliśmy to szczęście, że zbitka słów 'Pink' i 'Floyd' miała pasujący, z lekka psychodeliczny wydźwięk, jakiego nie zapewniłaby nazwa w rodzaju 'Howlin' Crawlin' King Snakes'.

Pink Floyd 1965: od lewej Roger Waters, Syd Barett, Nick Mason,Bob Klose, Rick Wright
_________________________

W tym okresie rzadko wyjeżdżaliśmy na koncerty poza Londyn – chyba, że taki wyjazd po prostu finansowo się nam opłacał. Dla zarobku zagraliśmy kiedyś w wiejskiej sali High Pines w Esher, w hrabstwie Surrey, a w październiku 1965 na wielkim przyjęciu wydanym w Cambridge na cześć 21 urodzin dziewczyny Storma Thorgersona (projektant okładek, grafik, przyjaciel zespołu, z czasem także specjalista od skomplikowanych projektów oświetleń scenicznych Pink Floyd – RK) Libby January i jej bliźniaczki Rosie. Tego wieczoru występowała również grupa Jokers Wild z niejakim Davidem Gilmourem, a także młody, obiecujący wokalista folkowy Paul Simon. Storm pamięta tą imprezę, która jakby była odzwierciedleniem walki pokoleń. Przyjęcie zorganizowali rodzice Libby, zapraszając swoich znajomych, którzy pojawili się w strojach wieczorowych. Z kolei przyjaciele Libby, głównie studenci, ubrani byli w luźne ciuchy, zapowiadające nadejście ery hippisowskiej...
Równie sławny skład zespołu: Waters, Mason, Barett i Wright (bez Gilmoura)
I na razie tyle o moim drugim - po The Beatles - ukochanym zespole. Niewykluczone, że będzie go coraz więcej na moim blogu. Szukajcie postów z logo zespołu.


***********