SYD BARRETT - SHINE ON YOU CRAZY DIAMOND

Przy pisaniu tekstu na temat powiązania albumu Pink Floydów "The Dark Side Of The Moon" i The Beatles (na obu blogach) wspomniałem, ze powrócę jeszcze do wspomnień z książki Nicka Masona: "Pink Floyd - Moje wspomnienia". Wracam z niesamowicie smutnym tekstem, którego bohaterem jest Syd Barrett, pierwszy lider zespołu Pink Floyd.

NICK MASON: W maju i czerwcu [1975] pracowaliśmy nad nową płytą, której tytuł brzmiał „Wish You Were Here”...
  Podczas tej samej sesji [w której Roy Harper zaśpiewał wokal do utworu „Have A Cigar”- RK] odwiedził nas jeszcze jeden, zupełnie niespodziewany gość. Było to 5 czerwca. Właśnie wkraczałem do reżyserki, gdy zauważyłem jakiegoś tłustego, łysego kolesia w podniszczonym płaszczu z brązowej skóry, z reklamówką w ręku. Na jego poczciwej twarzy malował się wyraz otępienia i nieobecności. Na pierwszy rzut oka aparycja nie dawała mu szans na przekroczenie choćby portierni budynku przy Abbey Road, uznałem więc, że musi to być jakiś znajomy naszych inżynierów. David zapytał, czy wiem, kto to jest, a kiedy stwierdziłem, że nie znam gościa, podpowiedział mi. To był Syd... I choć minęło cale 30 lat, do dziś pamiętam ogarniające mnie w tamtej chwili zmieszanie..
  Byłem przerażony tak radykalną zmianą powierzchowności Syda (na zdjęciu). Przed oczami miałem obraz postaci, jaką zapamiętałem siedem lat wcześniej. Szczupły, lżejszy pewnie o jakieś 40 kg, z czarnymi kędziorami na głowie, w której cały czas coś się kotłowało... Moje wspomnienia dotyczyły w mniejszym stopniu Syda, z którym pożegnaliśmy się  wiosną 1968 roku, a raczej tego, którego poznaliśmy dwa lata wcześniej, gdy przybył z Cambridge do Londynu i który w tak charakterystyczny sposób grał na swym Fenderze Esquire, przyozdobionym okrągłymi lusterkami. Pamiętam jego szafę pełną barwnych koszul firmy Thea Porter i towarzyszącą mu piękną blondynkę...
   Teraz siedział przed nami człowiek, który wydawał się nie mieć ani jednego przyjaciela na tym świecie. Jego wypowiedzi były pozbawione ładu i składu, tudzież zdrowego sensu – choć przyznać trzeba, że żaden z nas nie był wtedy specjalnie rozmowny. A skąd się w ogóle wziął w naszym studiu – nie mam pojęcia do dzisiaj. Nikt go nie zapraszał, ja nie widziałem się z nim od momentu naszego rozstania w 1968, tylko dwa lata później Rick, David i Roger pomagali mu w pracy nad solowymi płytami – „The Madcap Laughs” (Roger i David) oraz „Barrett” (David i Rick). Syd mieszkał w Londynie. Pewnie przypadkowo  usłyszał, że pracujemy właśnie w Abbey Road. Jego przybycie w sposób nagły i niespodziewany przypomniało o całej wspólnej historii. Poczucie winy ogarnęło chyba wszystkich. Każdy z nas miał wkład w doprowadzenie Syda do stanu, w jakim znajdował się teraz – albo poprzez grzech zaniechania, albo przez nieodpowiedzialność, brak wyczucia sytuacji czy w końcu zwykły egoizm.
 Przypadkowe spotkanie Syda na ulicy byłoby dosyć niepokojącym przeżyciem, ale jego nieoczekiwana wizyta w studiu poruszyła nas do głębi. Sam fakt, że było to słynne Studio3 przy Abbey Road, gdzie powstała spora część jego najwspanialszych dzieł, miejsce, które kiedyś należało tak samo do niego, jak dzisiaj do nas, tylko pogłębiał nastrój smutku i nostalgii. Analogia z postacią Piotrusia Pana, odnajdującego po latach swój dom w nienaruszonym stanie i ludzi, którzy podczas jego nieobecności bardzo się zmienili, nasuwała się w tym momencie nieomal automatycznie. Czy on spodziewał się zastać nas takimi, jacy byliśmy 7 lat wcześniej, jak dawniej gotowymi do wspólnej pracy?

Roger Waters, Nick Mason, Syd Barrett, Rick Wright
   Próbowaliśmy ciągnąć dalej naszą sesję, puszczając jeden z ukończonych fragmentów (legenda głosi, że był to utwór „Shine On You Crazy Diamond”, na którym najbardziej odcisnęło się  piętno obecności – lub nieobecności – Syda; mam jednak co do tego wątpliwości). Wszyscy jednak byliśmy nieco wytrąceni z równowagi niespodziewaną wizytą Syda, on zaś spokojnie wysłuchał prezentowanego kawałka. Gdy spytaliśmy go o opinię, nie powiedział nic konkretnego – ale gdy zasugerowaliśmy ponowne odegranie utworu, zapytał o sens takiego posunięcia, skoro dopiero co mieliśmy okazję go wysłuchać.

  W studiu obecny był też tego dnia Phil Taylor. Przebywał w barze, siedział przy jednym stole z Davidem i Sydem. David zapytał Syda, czym się aktualnie zajmuje. Ten zaś odparł: „No, mam kolorowy telewizor i lodówkę. Trzymam tam trochę kotletów schabowych, ale one ciągle gdzieś znikają, więc stale muszę kupować nowe”. Wyjeżdżając później ze studia, Phil widział, że Syd szuka kogoś, kto podrzuci go do hotelu. Nie był jednak pewien, czy będzie w stanie znieść trud rozmowy z naszym gościem, więc dyskretnie usunął się z pola widzenia.
 Abstrahując od faktu, że przybycie Syda do studia w tym czasie i tych okolicznościach było dla nas wszystkich czymś absolutnie niezwykłym i niespodziewanym, jego obecność  okazała się swoistym katalizatorem w odniesieniu do muzyki, jaką tworzyliśmy. Wszystkie teksty były już napisane, ale wizyta Syda wydobyła z nich dodatkowe pokłady melancholii, być może wpływając też na ostateczny kształt utworu „Shine On...”. Najbardziej poruszającym momentem na całej płycie jest dla mnie po dziś dzień końcowe wyciszenie i tęsknie, choć niedbale zagrane przez Ricka kilka nutek z „See Emily Play”.

Mason, Gilmour, Waters, Barrett (1946 -2006), Wright (1943-2008).

3 komentarze:

  1. Tak. Uzywali wszyscy ale on najgorzej skonczyl. Choc Janis i Jimi. gorzej.

    OdpowiedzUsuń