Kolejny
tekst przybliżający nam magię studia Abbey Road, także sylwetkę Normana
Smitha i spojrzenie członka zespołu Pink Floyd na spotkanie z The
Beatles.
NICK MASON: Rozmiar sukcesu komercyjnego przemawiał do wyobraźni każdego
z nas – prócz Syda [Baretta]. Norman Smith, nasz oficjalny producent z ramienia
EMI, pamięta, że podczas dyskusji na temat wyboru następcy „Arnold Lane”
[pierwszy singiel Pink Floyd – RK] i rozważania kandydatury „Emily Plane” Syd
alergicznie reagował na samo słowo ‘singiel’, tak jakby mała płytka była czymś
obrzydliwym. Choć lubił podrzucać nam rożne wpadające w ucho pomysły muzyczne,
drętwiał na samą myśl o komercyjnym charakterze czegokolwiek.
Norman Smith został
oddelegowany przez EMI do nadzorowania naszej pracy nad „Emily...” w studiu
Sound Techniques. Był też producentem podczas naszej pierwszej sesji
nagraniowej do naszego debiutanckiego albumu „The Piper At The Gates Of Dawn”,
który rejestrowaliśmy już w Abbey Road, rozpoczynając pracę w marcu 1967.
Norman, który jak mówił, młodość
strawił na próbach zostania słynnym jazzmanem, zgłosił się do pracy w
EMI jako początkujący inżynier dźwięku, odpowiadając na ogłoszenie w „Timesie”.
Ponieważ poszukiwano osób do 28 lat, Norman musiał odmłodnieć o co najmniej
sześć lat. Ku swemu zdziwieniu, wraz z ponad setką innych kandydatów, został
zaproszony na rozmowę kwalifikacyjną. Zapytanie w jej trakcie co sądzi o
Cliffie Richardzie, który wówczas zbliżał się do szczytów sławy, Norman daleki
był od prawienia zwyczajowych komplementów. Jak się okazało, jego rozmówcy byli
tego samego zdania – i w rezultacie Norman, jako jeden z trójki szczęśliwców,
otrzymał pracę.
Początkowo miał
bardzo szeroki zakres obowiązków – od zamiatania poprzez skakania po papierosy
i parzenie herbaty po okazjonalne włączanie przycisków na konsolecie (na
wyraźne polecenie inżyniera dźwięku). I nagle „pojawiło się tych czterech
kolesi w śmiesznych fryzurach”. Byli to
oczywiście Beatlesi, którzy po raz pierwszy przybyli na Abbey Road. Traf
chciał, że Normanowi przypadło w udziale zarejestrowanie ich próbnego
materiału. Pomyślał sobie wtedy: „Już więcej pewnie nic o was nie usłyszymy”
– bo nie byli wtedy zbyt dobrzy, łagodnie rzecz określając” Ale Beatlesi
wkrótce pokazali na co ich naprawdę stać, i Norman był ich inżynierem dźwięku
aż do płyty „Rubber Soul” włącznie.
Zawsze miał ambicję
zostać producentem. Gdy z EMI rozstał się George Martin, zakładając własne AIR
Studios, Norman otrzymał propozycję objęcia kierownictwa należącej do EMI
wytwórni Parlophone. W powodzi listów polecających, które napłynęły po tej
nominacji, znalazła się też pochodząca od Bryana Morrisona propozycja
obejrzenia w akcji Pink Floyd [Morrison był wówczas menadżerem zespołu RK]. W
tym czasie szeregi EMI zasilił Beecher Stevens, jako odpowiedzialny za sprawy
artystyczno-repertuarowe. On i Norman nie mieli dotąd bezpośredniego kontaktu,
za to obaj starali się dokładnie określić i zabezpieczyć terytoria swoich
wpływów. Obaj jednocześnie chcieli, abyśmy podpisali kontrakt z EMI, tak więc
była to dla nas szansa, by właściwie rozegrać całą partię – tym bardziej, że
panowie wychodzili ze skóry, aby przeciągnąć nas na swoją stronę. Norman
pamięta, że przekonywanie „najwyższych czynników” do zgody na podpisanie
kontraktu z nieznaną szerzej grupą zabrało mu trochę czasu, zwłaszcza, że
zaliczka w wysokości 5000 funtów była jak na owe czasy ogromną ekstrawagancją.
Gdy szefowie EMI w końcu przystali na tę propozycję, oznajmili mu – taki żart –
że oczywiście może podpisać z nami umowę, ale ryzykuje w tym momencie własną
posadą.
Myślę, że Norman
uznał, że trafia mu się okazja do wejścia w skórę George’a Martina. Podobnie
jak nas, jego również pasjonowało maksymalne wykorzystanie technicznych
możliwości studia nagraniowego, tym bardziej, że był nie tylko profesjonalnym,
zdolnym muzykiem, ale po prostu życzliwym człowiekiem. Najważniejsze było to,
że chciał nas uczyć nowych rzeczy, zamiast trzymać się swego stołka, otaczając proces
produkcji nagrań nimbem tajemnicy...
Ze względu na brak doświadczenia w studiu nagraniowym
mieliśmy wielkie szczęście trafiając na
kogoś takiego jak Norman. W tamtych
czasach rzadko kiedy pozwalano muzykom zbliżać się do konsolety, zresztą najczęściej
zapraszano nieznanych szerzej muzyków studyjnych, którzy ze względów
oszczędnościowych szybko i sprawnie kończyli kosztowną sesję. Dopiero Beatlesi
zaczęli zmieniać ten obyczaj i to za sprawą ich sukcesu firmy płytowe coraz
mniej angażowały się w przebieg procesu tworzenia muzyki. Właściwie każdy
zespół ma do spłacenie liverpoolskiej czwórce ogromny dług wdzięczności z
tytułu zmiany sposobu ogólnego podejścia do muzyki, która od tej pory była
tworzona PRZEZ artystów, nie zaś DLA nich...
Jedną z charakterystycznych
cech studia przy Abbey Road było to, że – ponieważ epoka syntezatorów,
samplerów i innych urządzeń kreujących efekty dźwiękowe była daleko przed nami –
posiadało ono ogromny zasób najrozmaitszych instrumentów, które można było
wykorzystać w tym właśnie celu. Po studiu walały się więc fortepiany firmy
Bell, organy Hammonda, klawinety, kotły, gongi, trójkąty, chińskie drewniane
klocki, dzwony kościelne czy masyzny do wytwarzania odgłosów wiatru i można
było z nich korzystać (czego efekty można usłyszeć na albumach „The Piper At
The Gates Of Down” i „A Saucerful Of Secrets”, tudzież, jak sądzę, na rożnych
płytach Beatlesów). Dostępna była również bogata biblioteka efektów dźwiękowych
zapisanych na taśmach oraz specjalnie wybudowana, wyłożona kafelkami komora do
wytwarzania echa, którą szczególnie upodobaliśmy sobie do nagrywania naszych
kroków...
Ponieważ Norman miał już za sobą współpracę z Beatlesami (na zdjęciu z
Fab4), można było przewidzieć, że w którymś momencie sesji naszą pracę
zechce obejrzeć "delegacja na najwyższym szczeblu". Nawiasem mówiąc, bez
ograniczeń korzystaliśmy z zasobów studia Abbey Road, które w naturalny
sposób stało się niemalże kwaterą główną dla obu zespołó. Gdy
uświadomiliśmy sobie, ze chcemy spędzać tutaj więcej czasu,
renegocjowaliśmy naszą umowę z EMI. W zamian za redukcję wysokości
tantiem (z 8 na 5 procent) otrzymaliśmy możliwość korzystania ze studia
bez jakichkolwiek limitów czasowych.
Waters, Norman Smith, Wright, Gilmour, Mason. Już bez Baretta, 1967 |
Skierowano
nas do Studia 2, gdzie akurat Beatlesi nagrywali piosenkę "Lovely
Rita". Muzyka brzmiała przepięknie i niezwykle profesjonalnie. Nam zaś
na podobnej zasadzie, na jakiej przetrwaliśmy najgorsze momenty naszych
koncertów, to krótkie spotkanie nie podcięło skrzydeł, a wprost
przeciwnie - natchnęło nas jeszcze większym entuzjazmem do pracy. Trudno
wyrazić, jak brakowało nam pewności siebie - zdawaliśmy sobie sprawę,
że mamy niewielkie doświadczenie oraz umiejętności. Z Beatlesami nie
pogadaliśmy sobie za wiele albo zgoła w ogóle. Siedzieliśmy cichutko w
reżyserce, obserwując ich pracę przy miksowaniu utworu. Po kilku
następnych (i bardzo kłopotliwych) minutach wyprowadzono nas ze studia i
było po wszystkim... Pojawienie się Beatlesów w Abbey Road zawsze
wywoływało atmosferę sensacji, tym bardziej, że wewnątrz studia byli
starannie izolowani przez swych przybocznych.
(tekst z blogu: http://fab4-thebeatles.blogspot.com)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz