200 najlepszych wokalistów / wokalistek wszech - czasów (cz. 1)

 

Otrzymałem sporo maili odnośnie ostatniej serii zamieszczonych tutaj postów o 50-ciu najgorszych wydarzeniach w historii muzyki. Wszystkie bardzo pozytywne,  nie oceniające fakt zamieszczenia tych tekstów czy jakichś błędów, ale polemizujących z niektórymi. No cóż, to zestawienie dziennikarzy wielkiego magazynu znającego realia anglosaskich rynków show-biznesu muzycznego stąd takie a nie inne pozycje na tamtej liście. Dzisiaj zaczynam kolejne zestawienie - w tytule postu - także z Rolling Stone. Z 200 wybrałem te najciekawsze pozycje i jestem pewien, że niektóre pozycje bardzo Was zaskoczą. Komentarze przy danym artyście pochodzą amerykańskich dziennikarzy. Niektóre są bardziej interesujące, inne mniej. 
Czasami dodawałem swoje (
inny kolor). Zaczynając lekturę ciekaw byłem czy znajdzie się w 200-tce a więc w dość dużym zestawieniu George Harrison. Nie dlatego bym uważał go za jakiego wybitnego wokalistę, bo takim nie był, ale czy umieszczą go choćby z faktu, że był Beatlesem. Nie umieścili go niestety, więc chyba solidnie podeszli wszyscy do tworzenia listy. Dodam, że absolutnie nie zaskoczyły mnie miejsca nr 1 i 2, bo taką obsadę dwóch najwyższych pozycji zakładałem, niektórymi byłem bardzo zawiedziony. W drugim poście z tym zestawieniem podam link do pełnej strony z całym zestawieniem. Poniżej artyści od 200 do 78 (pozycje wybrane przeze mnie).



176. IGGY POP  -  Nawet gdyby nie miał w zanadrzu tego barytonu Sinatry, dzikiego człowieka z Detroit, James  Osterberg (tak się nazywa Iggy) byłby jednym z najbardziej przyciągających uwagę wokalistów w historii, dzięki swojemu gotowemu na wszystko, zjadającemu show wrzaskowi.  Wrzask  Iggy'ego z wnętrza ciała był muzycznym ucieleśnieniem jego dziecięcej osobowości, podstawą rock and rolla oraz wzorem dla przyszłej wokalizy w punku. Jak ujął to Lenny Kaye w swojej recenzji dla Rolling Stone klasycznego albumu "Raw Power"  Iggy'ego and the Stooges z 1973 roku, „podwójnie, a nawet potrójnie nakładany Igry'ego obejmuje zakres częstotliwości, który tylko pies (chcę być twoim) mógłby właściwie docenić.” 

__________ 

174. Buddy Holly - Czkając czy krztusząc się, tu przyspieszając, a tam powoli hamując na danej sylabie, styl śpiewania Buddy'ego Holly'ego był równie nieprzewidywalny jak i ekscytujący, jak sama młoda forma rock & rolla. Jego kariera była tragicznie krótka — Holly miała zaledwie 22 lata, kiedy zginął w katastrofie lotniczej, która między innymi zainspirowała „American Pie” Dona McLeana — ale od szczerego growlu (warczenia) rockmana „Oh, Boy!” do dyskretnych, cielesnych skoków ballady „Raining in My Heart” śpiew Holly ciągle dojrzewał. Jest tego dużo do przesłuchania; nagrywał bez przerwy w latach 1956-1959.

 __________ 

166. Morrissey - Gdyby Morrissey aspirował Morrissey tylko do tego by być głosem nieszczęśliwych nastolatków w latach 80-tych, podpisałby taką umowę już na początku istnienia The Smithów. Ale on chciał więcej. Szybko wyrósł na jednego z najbardziej elokwentnych piosenkarzy popu, obnosząc się ze swoim dowcipem w takich klasykach, jak „Cemetry Gates” i „Suedehead”, wysyłając wysokie nuty do nieba ironicznym pocałunkiem. Moz dorastał jako literacki odludek w północnej Anglii, uwielbiając takie piosenkarki jak Dusty Springfield i Joan Armatrading, ale punk rock doprowadził go do własnego głosu. Nikt nie może przebić Morrisseya, jeśli chodzi o ekstrawaganckie, melancholijne ballady, takie jak „I Know It’s Over”, „Now My Heart Is Full” czy jego charakterystyczna piosenka „There Is a Light That Never Goes Out”.





157. Robert Smith Robert  to taka gotycka wersja Sade. Ze swoim The Cure jest mistrzem zdyszanej intymności i erotycznego dowcipu, jakby zwierzał się sekretom przy świecach, nawet gdy śpiewa o kotach i pająkach. Zmienia swój przygnębiony głos w potężnie ekspresyjny instrument, niezależnie od tego, czy zmierza do seksownej nędzy („Close to Me”), szyderczej nędzy („Let’s Go to Bed”), czy nieszczęśliwej nędzy („One Hundred Years”). „Just Like Heaven” to słusznie jego najsłynniejsza wokalna prezentacja, uderzająca w emocjonalne skrajności, od romantycznej błogości po samotną rozpacz. I cholera, sposób, w jaki mruczy wers „Musiałem spać przez kilka dni - I must've been asleep for days — cała filozofia Roberta Smitha w jednej chwili.
Autor bloga: Znając pełną listę wokalistów zastanawiałem się czy znajdą się tutaj jak dla mnie średnio utalentowani, choć przeze mnie bardzo lubiani, Sting czy Smith. Lidera Police zabrakło, i słusznie, lider Cure tak. I fajnie. 

 


152.
Michael Stipe
Kiedy REM rozpoczynali swoją karierę, wywołali sporą falę rozgłosu po części dlatego, że ich wokalista, Michael Stipe, odmówił jasnych deklaracji. Ale ta tajemnica nie roznosiła by się, gdyby jego głos, pełen tęsknoty i uroku, nie zachęcał słuchaczy do słuchania uważniej — to nie przypadek, że R.E.M. stał się popowy, gdy Stipe zaczął wyraźnie deklarować się, i że komercyjny szczyt zespołu na początku lat 90., dzięki  albumom "Out of Time" i "Automatic for the People", to mistrzoswkie  pokazy spalonego miodowego głosu Stipe'a. Jego radosne bulgotanie w „The Sidewinder Sleeps Tonite” z tego ostatniego i jego niezłomny zapał w „Me in Honey” z tego pierwszego, opowiadają historię równie dobrze, jak hity. A w utworach takich jak „Everybody Hurts” i „Beat a Drum”, wysublimowanym momencie z płyty "Reveal" z 2001 roku, udowodnił, że jest jednym z najjaśniejszych piewców ballad swojego pokolenia.  



150. Bryan Ferry Dziwaczny, plisowany, wysoko pretensjonalny — Bryan Ferry nie ma dokładnie tego, co uważamy za klasyczny zestaw zakresów głosu. Jednak to, czego dokonał jego, często było zdumiewające. Oto Dracula jako dusza ludzka: to nie żart. Ostra barwa Ferry'ego i intonacja gotowa do dramatu mają zdystansowaną stylizację jego rówieśnika Davida Bowiego - tylko Ferry ma zarówno chłodniejszy temperament (co widać w jego zamiłowaniu do uśmieszków na boku), jak i bardziej namiętny wokal. Całkowicie przekształca materiał innych ludzi – zobacz, jak w 1976 roku zamienił prośbę R&B Wilberta Harrisona „Let’s Stick Together” w spocone disco – i jest perfekcyjnym interpretatorem własnych przeładowanych, przesadnie dramatycznych, przytłaczających tekstów. 
   Autor bloga: Dodam tutaj do wielkich dokonań Bryana rewelacyjną wersję "Jealous Guy" samego Johna Lennona. Kapitalna interpretacja skłaniająca do tego by uwierzyć, że lider Roxy Music był takim samym paranoikiem w związkach jak wielki Beatles.


 

147. Barbra StreisandStworzyła swoją legendę na standardach i na Broadwayu: „Słuchaj, jestem uważana za coś w rodzaju… instytucji”, powiedziała Rolling Stone w 1971 roku. „Gram dla publiczności z klasy średniej w Vegas”. Ale jest powód, dla którego ona tu jest, a jej rówieśnicy z tego samego nurtu nie. Zacznijmy od jej menu: niekonwencjonalnego mezzo-sopranu, który może rozciągać się na oktawy, być metalicznym i bezczelnym oraz trzymać nuty przez długi czas. A ten głos jest w stanie unieść nie tylko kabaret czy musicale Sondheima, ale prawie całą gamę amerykańskiej muzyki popularnej: ballady ze ścieżki dźwiękowej z lat siedemdziesiątych, dyskotekowe kolaboracje z Barrym Gibbem i Donną Summer oraz klasyki epoki rocka autorstwa Laury Nyro, Carole King , nawet Davida Bowiego. W jej rękach wszystkie brzmią jak…światło. A: Taki mój komentarz będziecie znajdować tutaj częściej. Streisand lokowałem co najmniej w pierwszej dwudziestce zestawienia, no ale skoro kilkadziesiąt stąd wokalistów zupełnie nie znam, rozumiem i z pokorą akceptuję tą bardzo odległą pozycję wokalistki, za której repertuarem czy muzyką, pomimo do niej ogromnego szacunku (także za jej role aktorskie, np. w  pięknym "The Way We Were", w którym partnerował jej Robert Redofrd) nie przepadałem.
 

 

140. Bono - Łatwo jest uznać tutaj Bono za coś oczywistego, ponieważ godny pochwały aktywizm artysty oraz wielo-wymiarowa osobowość sceniczna często przyćmiewają powód, dla którego tu się znalazł: jego głos. Od wczesnych lat osiemdziesiątych Bono doprowadził swój głos do skrajności, przybliżając się do tego, jak być piosenkarzem. W „Pride (In the Name of Love)” w swoim liście miłosnym do dr Martina Luthera Kinga Jr. bije, nuci, mdleje i nuci, kalkulując pasje dr Kinga. W „Who’s Gonna Ride Your Wild Horses” jego głos wije się i pochyla, z odrobiną prawdziwego żwiru wrzuconego na dokładkę. A w uduchowionej balladzie „In a Little While” błaga z taką samą intensywnością jak Marvin Gaye, zanim wślizgnie się w swój jakże charakterystyczny "falset Bono" z zakresem obejmującym zarówno ton, jak i emocje.

134. Axl Rose - Wszystko w  Guns N ’Roses wydawało się bardziej obskurne i bezwzględne niż to, co było wcześniej, a centralnym elementem ich brzmienia był jeden z najbardziej oburzających głosów, jakie kiedykolwiek słyszano w rocku. W całym ich klasyku z 1987 roku, "Appetite for Destruction", głos Axla nieustannie zmienia kształt, przekazując martwe spojrzenie na dole („It's So Easy”, „Mr. Brownstone”) i demoniczną furię na górze („Welcome to the Jungle”). ”, „Out ta Get Me”), jednocześnie dotykając androgynicznej tęsknoty („Sweet Child o' Mine”) i czystej arogancji („Paradise City”). Ballady takie jak „Patience” i „November Rain” poszerzyły jego paletę oraz przypomniały fanom, że w jego wokalnym DNA jest tyle samo Eltona Johna, co Freddiego Mercury'ego i Janis Joplin. 

 


 

133. Neil Young  - Falset Younga ma tak duży bagaż emocjonalny, że jest najcięższy w muzyce popularnej. Jego instrument jest wyrazisty i złożony, momentami zawrotnie czuły („After the Gold Rush”, „Mellow My Mind”, „Expecting to Fly”), ale także mądry i niezachwiany („Powderfinger”, „Ambulance Blues” oraz bardzo niedoceniane „ Dotknij nocy”). Wywarł wpływ na wielu — być może najsłynniejszy na młodego Thoma Yorke'a — ale Young sam nie rozumie jego wielkości. „Mój własny głos jest dla mnie pieprzoną tajemnicą” – powiedział Jimmy'emu McDonoughowi w biografii Younga Shakey. „Nie wiem, gdzie to jest. Za każdym razem brzmi to inaczej. Mogę śpiewać cicho i brzmi to jak jeden facet, mogę śpiewać głośno i krzyczeć i brzmi to jak inny facet. Mam w sobie kilka różnych głosów. A im luźniejszy się staję, tym więcej śpiewam – tym lepszy się staję”

125. Joe Strummer - Joe zawsze nosił serce na dłoni. Dzięki Clash mógł powalić cię na ziemię swoim potężnym rykiem, ale mógł zrobić o wiele więcej — jego zwodniczo szorstkie wrzaski były zadziwiająco elastycznym narzędziem, dzięki czemu mógł uderzać w tak szeroki zakres emocji. Jasne, Strummer potrafił wywołać wściekłość, ale miał wyjątkowy dar do wesołego, puszczającego ciepło, w komiksowych lotach „Bank Robber” lub „Safe European Home”. Potrafił zrobić elegijną czułość, jak w „Spanish Bombs” czy „Straight to Hell”. Albo mógł po prostu zamienić się w głos zagłady, jak w „Armagideon Time”. Jeśli kiedykolwiek zwątpisz w jego spryt jako piosenkarza, po prostu posłuchaj „London Calling”, w jego skomplikowanych emocjonalnych wahaniach od gniewu („Now get this!”) Przez wesołość do przerażenia. To trzyminutowa klasa mistrzowska.
 

112. Ozzy Osbourne - Ozzy Osbourne nie ma tego, co większość ludzi nazwałaby dobrym głosem, bo ma świetny. Jego bombastyczny krzyk przypomina wiertła i sprzężenie zwrotne gitary elektrycznej, jego frazowanie nie jest zwinne, ale sposób, w jaki brzmi jak nikt inny, jest supermocą. Teatralnie akceptując te wyjątkowe ograniczenia i całym sercem oddając się bitowi – wielki szczekający karnawałowy guignol, szalony konduktor pociągu – Ozzy nie tylko udaje się pokonać bogów gitary, takich jak Tony Iommi i Randy Rhoads, ale udowadnia, że jest porywającą maszyną heavy metalu, groźna, ale pełną dobrego humoru.
 

 

104. Leonard Cohen  - Kult Leonarda Cohena słusznie koncentruje się na jego lirycznym geniuszu, ale bez jego głosu, tego mrocznego, quasi-biblijnego grzmotu, jego słowa nigdy nie miałyby takiej samej powagi. Nawet na jego wczesnych albumach, kiedy jego przekaz był najbardziej elastyczny, miał wyjątkowo upiorną jakość, która tylko się pogłębiła, gdy jego zakres osiągnął dojrzałą formę, ten rozkosznie złowrogi pół-rechot, pół-nucenie, które uzupełniał zawadiackim tonem - czarnym dowcipem albumów typu "I'm Your Man" i "The Future". Pod koniec swojego życia – zwłaszcza na swoim ostatnim albumie "You Want It Darker", wydanym na kilka tygodni przed śmiercią w 2016 roku – bardziej opowiadał niż śpiewał, jego zasięg w zasadzie nie istniał, ale było to właściwe medium dla egzystencjalnego bluesmana, którym chciał być i zawsze był w trakcie stawania się nim. A: Ilustruję wpis moim ulubionym utworem Mistrza, "Suzanne". W wersji live może trochę ciut mnie magiczna niż wersja płytowa, ale to nadal poetycki kosmos. Przeczytajcie tłumaczenie tego niesamowitego songu.



100. Elton John - Przesadny pop-rock Eltona Johna zyskuje dodatkowe podbicie w jego głosie, który może uwypuklać szelmowską radość lub głębokie emocje w tekstach jego partnera, autora piosenek, Berniego Taupina. Instrument Johna, którym nie jest fortepian, ewoluował przez lata; w 1987 roku przeszedł operację usunięcia tego, co powiedział Billboardowi, że „dziewięć rakowych… cokolwiek to było na moich strunach głosowych”, pogłębiając zakres i modulując falset, który dodawał emocjonalnego rozmachu hitom z lat 70., takim jak „Goodbye Yellow Brick Road”. Ale, jak zauważył w wywiadzie z 2004 roku, ta operacja nadała jego głosowi dodatkowy rezonans, a jego wykonania starych klasyków na jego obecnej pożegnalnej trasie wciąż wywołują emocjonalne uderzenia. A: W clipie ewolucja głosu Eltona. Głos przed operacją był cudowny, magiczny i niestety, wbrew temu co napisał dziennikarz Rolling Stone wyżej,  dla mnie żadne "pooperacyjne" wykonanie np. "Tiny Dancer" nie odda uroku oryginału. Takich piosenek jest więcej. "Your Song", "Goodbye Yellow Brick Road" i wiele innych bronią się oczywiście piękną melodią i tekstami, ale prawdziwego czaru dodawał im głos młodego Eltona. Ale operacja była konieczna, więc tylko to odnotowuję. Clip dokładnie Wam wyjaśni co miałem na myśli w tym komentarzu.

 

93. Stevie Nicks - W tym momencie mitologia Steviego Nicksa składa się z tak wielu warstw, że łatwo jest zatuszować cenny kamień w centrum tego wszystkiego: jej wspaniały kwarc dymny w głosie, który zawsze nadawał jej krystalicznym wizjom niepokojącą moc. Jej uczniów jest legion, od Harry'ego Stylesa po Florence Welch, ale w szczególności każda piosenkarka, która obnosiła się z chrapliwym stylem wokalnym - Lorde, Sheryl Crow, Courtney Love - ma u niej ogromny dług. „Myślę, że ma prawdopodobnie najseksowniejszy głos ze wszystkich, o których mogę pomyśleć” — powiedziała kiedyś Love. To głos, który może sprawić, że klasyki Fleetwood Mac, takie jak „Gold Dust Woman” czy „Sara”, będą bardziej przypominać zaklęcie niż piosenkę, lub — w przypadku nieśmiertelnych hymnów o rozstaniu — „Dreams”, „Silver Springs” i „Wild Serce” — jak nieodparta klątwa.

86.
Michael Jackson
Najlepsze momenty wokalne Jacksona kwitły dzięki ich zdolności przekraczania stylów i przekształcania oczekiwań – sposób, w jaki „I Want You Back” Jackson 5 zmienia Jamesa Browna w gumę do żucia, żywiołowość zmieszana z ukąszeniem w „Wanna Be Startin' Somethin'”,z kolei w „
Human Nature” marzy o połączeniu, drżąc w izolacji. To, co wiemy teraz o jego życiu, sprawia, że trudniej jest cieszyć się jego muzyką i argumentowano, że gdy jego świat pociemniał, jego głos przekształcił się w parodystyczny arsenał tików. Ale nawet pod koniec, biorąc pod uwagę odpowiednią oprawę muzyczną (taką jak lekkie akcenty na "Invincible" z 2001 roku), jego umiejętność zatopienia się w piosence, a jednocześnie unoszenia się nad nią, pozostała niezrównana.
 
 

86. Johnny CashW latach pięćdziesiątych, podczas trasy koncertowej z Elvisem Presleyem, wielka gwiazda country June Carter poznała swojego przyszłego męża, ponieważ, jak powiedziała, „Elvis zachwycał się tym, jakim wspaniałym piosenkarzem był Johnny Cash”. Rzeczywiście, dla wielu szeroki na milę, cudownie płynny baryton Casha to brzmienie muzyki country w najlepszym wydaniu. Jego surowość i dobry humor zawsze były w kieszeni każdego – „One Piece at a Time” z 1976 roku jest wzorem tego, jak sprawić, by głupia piosenka była jeszcze zabawniejsza, odtwarzając ją jak najbardziej realistycznie. A jego strona wyjęta spod prawa — od „Folsom Prison Blues” z 1955 roku do „Hurt” z 2002 roku — była zwykle smutna i zawsze przekonująca.

 

83.  Amy Winehouse Bogaty oraz przydymiony ton Amy Winehouse był zarówno nostalgiczny, jak i ponadczasowy. Zarówno swoim wizerunkiem, jak i muzyką, brytyjska gwiazda oddała hołd żeńskim zespołom z lat 60., takim jak Ronettes, ale jej własny gust był zbyt ukształtowany przez hip-hop lat 90 i wczesne lata, by przyklejać się do przeszłości. Dwa albumy, które wydała w swoim zbyt krótkim życiu, były wysublimowaną fuzją klasycznego soulu z nowoczesnym R&B, z tym cudownie głębokim i rozdzierającym serce tonem, który wije się przez nieunikniony wewnętrzny zamęt, romantyczny chaos, wilgotne londyńskie ulice i dekady historii muzyki do ukształtować jeden z najcięższych i niepowtarzalnych głosów popu.

 


80. Chris Cornell Niezależnie od tego, czy chodzi o wypatroszoną pochwałę Temple of the Dog „Say Hello 2 Heaven”, czy brutalny, piękny „Burden in My Hand” Soundgarden, Cornell jest jednym z głosów tzw. Seattle Sound. Jego prawie czterooktawowy zasięg uderzył w rockową scenę jak cios w brzuch i pozostawił głęboki ślad, ropiejący emocjami i mocą, gdy przechodził od surowego barytonu do zawodzącego falsetu – czasem w tej samej piosence. „Miałem sporo szczęścia, ponieważ mój głos był dość niezawodnym instrumentem” — powiedział Rolling Stone w 2015 roku. „Wszystko, czego tak naprawdę ode mnie wymagano, to wymyślenie, jak najlepiej nim manipulować, aby uzyskać to, co chcę z niego wyciągnąć. A: Genialny muzyk, głos, osobowość, jego odejście to wielka strata dla muzyki. W clipie Chris z jednym ze swoich wcieleń rockowym, z zespołem Audioslave (drugim najbardziej znanym zespołem z którym występował to oczywiście wspomniany Soundgarten). Song "Like A Stone", na gitarze niesamowity Tom Morello. 


 

78. Janis Joplin - "Janis śpiewa bluesa tak mocno, jak każdy czarnoskóry” – powiedział kiedyś B.B. King. Oprócz okresu, gdy była kawiarnianą fanką Ma Rainey, kariera Joplin jako jednej z wielkich amerykańskich gwiazd rocka trwała od 4 czerwca 1966 roku, kiedy dołączyła do Big Brother and the Holding Company, aż do jej śmierci 4 października 1970 roku. Dokładnie 52 miesiące. W mniej niż pięć lat stała się legendą (zwłaszcza na scenie, gdzie pozostaje jedną z największych rockowych liderów) dzięki absolutnej bazooce głosu, który robił wszystko, co powinien robić wokalista bluesowy, rockowy lub soulowy: ucieleśniał piosenkę, by przekazać każdą uncję wrażliwości, bólu lub wściekłości piosenkarza.
 
 
 
 
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz