NAJWAŻNIEJSZY ALBUM W HISTORII MUZYKI.


26 maja 2017 - premiera "nowego" albumu
 "Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band"

Album "Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band" jest najważniejszym albumem w historii muzyki rozrywkowej. Nie tylko XX wieku, wieku w którym świat miał przywilej oddychać tym samym powietrzem co The Beatles, ale do dzisiaj i śmiem twierdzić, że ważniejszy już nigdy nie powstanie. Przypuszczalnie nigdy już cały świat, zgodny akurat w tym jednym, nie będzie się zachwycał tym samym wydawnictwem muzycznym, który jak wcześniej właśnie album The Beatles, miałby spełniać podobną rolę globalnej ilustracji otaczającego nas świata i konkretnego czasu i przestrzeni. Gdy ukazał się 'Pepper' to bez względu czy psychodelia, filozofia, przekaz epoki flower-power docierały do danego miejsca kuli ziemskiej z charakterystycznym dla wymienionych przekazem, dajmy na to do Chile, Rosji, Portugalii czy nawet naszego kraju, wywarł i permanentnie wywierał kolosalny wpływ. Albumu słuchano, "czytano" jak ważnego magazynu, prasy, definiujących obyczajową rewolucję dokonującą się w Zachodniej Cywilizacji.
Czy ktoś kochał Beach Boysów (w Ameryce), The Rolling Stones (w Brytanii), próbując być w kontrze do ogólnej mody na The Beatles, nieodmiennie każdy słuchał tego beatlesowskiego arcydzieła z wypiekami na twarzy, ze świadomością, że obcuje z czymś niezwykłym i niepowtarzalnym. I mogący się dzisiaj wydawać naiwny ale jakże potężny przekaz płynący z płyty działał. Love! Miesiąc później The Beatles zaznaczyli go jeszcze raz potężnym wykrzyknikiem, i jak to typowe dla nich, spektakularnie podczas pierwszej światowej transmisji via satelita w piosence "All You Need Is Love"). Ale po kolei.
Z pewnością nie odkrywam Ameryki gdy zacznę tekst o od zdania, iż każdy z nas doskonale wie, że wszystko co powstaje w świecie kultury, szeroko pojętej sztuki, to coś tak magicznego, coś, co oddziałowuje na każdego z nas inaczej. Głębiej lub powierzchownie, zostawia ślad lub całkowicie nas nie rusza. We wszelaki sposób. W zależności od naszej wrażliwości. Przy czym wiemy także, że oczywiście istnieją pewne sposoby dotarcia samemu do opinii, stwierdzenia, że to dzieło (cokolwiek to jest: książka, wiersz, opera, obraz, utwór, rzeźba itd), wywołuje okrzyk: 'wow! o, tak', oraz myśl: taaa, to jest to, to jest chyba najpiękniejsze, najlepsze. Po prostu, posiłkujemy się czasami opiniami innych, osądami autorytetów w danej dziedzinie kultury, dajemy im, posiadany przecież przez nich zazwyczaj kredyt zaufania, i zdajemy się na ich osąd. Wiemy także, że coś co podoba się, dajmy na to milionowi osób, musi być czymś więcej, niż tylko trafieniem w czyjś specyficzny gust. Trudno dyskredytować opinię kogoś, lub jego samego, gdy wysnuwa on teorię, że dla niego, najlepsze jest to i to, choć prócz niego i może garstki innych osób, nikt nie zwraca na jego faworyta specjalnej uwagi. Wierzymy lub chcemy wierzyć w opinię większości, fachowców, autorytetów, bez względu czy tego chcemy, czy nie. Mniej lub bardziej podświadomie.
Czasami przychodzi to nam łatwiej, czasami trudniej. O ile mnie samemu trudno jest dojrzeć oznaki geniuszu w obrazach Jacksona Pollocka, to już nie mam z tym absolutnie żadnych trudności w przypadku dzieł Picassa. Równie dla mnie łatwiej, a przyznam się, że jestem bardzo egoistycznym odbiorcą kultury, bardzo wierzącym w swój gust i smak, jest przyznać rację wszelakim opiniom krytyków X muzy, że najwybitniejszym obrazem kinowym jest film 'Obywatel Kane' Wellsa, choć dla mnie nie ustępuje mu 'Forrest Gump', 'Ojciec Chrzestny' (Godfather), a znam takich, którzy daliby się pokroić za pierwszego 'Matrixa' rodziny Wachowskich (jeszcze z czasów gdy wszyscy twórcy filmu byli tej samej płci). Uśmiecham się wyrozumiale gdy ktoś wskazuje na 'Wejście smoka' ale już milknę gdy padają takie tytuły jak 'Rzym' Felliniego, czy jakiś – dodam od razu – niezrozumiały dla mnie film Bergmana. De gustibus non est disputandum!
W przypadku szeroko pojętej muzyki rozrywkowej, gdybym miał wskazać na najlepszy album wszech- czasów  w  muzyce   rozrywkowej, przypuszczalnie z pewnym wahaniem, musiałbym wybrać albo 'Abbey Road' The Beatles lub 'Dark Side Of The Moon', ich młodszych kolegów, co ciekawe także nagrywających w studiach Abbey Road,  pod flagą Pink Floyd. Z wahaniem – te słowo jest tutaj kluczowe. Absolutnie trzy albumy w katalogu nagranych płyt przez Wielką Czwórkę z Liverpoolu można postawić obok siebie, jako co najmniej sobie równe. Mam na myśli oczywiście wspomniany 'Abbey Road', 'Revolver' oraz 'Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band'. 
Gdyby te albumy, muzykę z nich porównać do obrazów, to powiedziałbym, że podobnie jak równie trudno wskazać mi najpiękniejsze dzieło malarskie Leonarda da Vinci czy Michała Anioła, (choć jestem skłonny uwierzyć, że takimi są 'Gioconda' Mistrza Leonarda czy 'Pieta' lub 'Sąd Ostateczny' tego drugiego), tak trudno mi wskazać tak bez głębszego namysłu, pełnego przekonania do swojej racji, że najlepszym albumem The Beatles jest... Tak, na bezludną wyspę pewnie wziąłbym 'Abbey Road', gdyż mam tam dwa moje ulubione, przepiękne przeboje Harrisona, całą drugą stronę z bajeczną suitą 'Abbey Road Medley' (czy 'Golden Slumbers Melody' – bardzo wysoko na moim topie wszech-czasów). W przypadku wszystkich tych trzech wymienionych albumów Fab Four, mamy podobnej jakości wyśmienitą ucztę, w której zanurzamy się, znając przecież doskonale sam smak potrawy, za każdym razem będąc mile zaskoczonym nowymi smakami, zapachami, rozpoznanymi a wcześniej przeoczonymi przyprawami, faktem że smakuje inaczej, bardziej zmysłowo. 
Ale w przypadku jednego tylko albumu z tych trzech, oraz milionów innych wydanych dotąd, możemy użyć tylko tego jednego zwrotu: NAJWAŻNIEJSZY ALBUM W MUZYCE. I nie dlatego tylko, że wie i zgadza się z tym cały świat, i że moim zdaniem jest to poza dyskusją. W przypadku tego albumu smak, jakość potrawy jest najważniejsza, to potrawa życia, prawie jak woda ratująca życie zagubionego wędrowca na pustyni w zagubionej oazie . Woda, wina, inne napoje w różnych etapach jego życia smakowały mu może i lepiej, ale tą wypitą w oazie, jakże potrzebną, zapamięta na całe życie. To najważniejszy jego napitek w życiu. I jak pięknie podany. Właściwy czas i miejsce .
Paul McCartney, Ringo Starr, John Lennon, George Harrison
Będąc konsekwentnym wobec tego co napisałem wyżej, mam ma myśli miliony kupionych sztuk albumu, taki argument mógłby tutaj wystarczyć i powyższą tezę powinienem uznać za udowodnioną, prawda? Miliony ludzi na całym świecie nie może się mylić, racja? I nie chodzi o to, że w tym przypadku mamy tutaj do czynienia z najdoskonalszą w muzycznym showbiznesie maszyną do zarabiania pieniędzy, jakim bez wątpienia jest firma Apple i jej perfekcyjny model zarządzania produktem zwanym The Beatles, dzięki któremu sprzedaż płyt Beatlesów idzie w setki milionów kopii. Nie. PR-owskie zabiegi w 1967 roku, Beatlemania, kolejne rocznice i nowe edycje płyt nie spowodowały aż tak gigantycznego zainteresowania się tym albumem, choć nie przeszkodziły rzecz jasna. Żadna inna rocznica premiery wydania jakiegokolwiek albumu Fab Four, nie elektryzuje przecież tak cały świat. Wcześniejsze jak i ta najbliższa, 50-ta rocznica wydania 'Peppera', z nowym, jak już wiemy remiksem. Czy równie hucznie świat będzie obchodził 50-rocznicę wydania 'Abbey Road'? Wątpię. Czy zauważyliśmy jakoś specjalnie, że od 1966 roku i premiery 'Revolver' minęło 50 lat? Fani Beatlesów tak, świat muzyczny także, i to tyle. I myślę, że nie jest tutaj najważniejsze to, że 'Orkiestrę Klubu Samotnych Serc Sierżanta Pieprza' usłyszymy po 50-ciu latach w innym brzmieniu, inaczej, w nowoczesnym remiksie, w jakości pełnej dynamiki jaką choćby miała produkcja i 'Białego Albumu' czy 'Abbey Road'. Bo tak, wszyscy się zachwycaliśmy jakością oryginalnego 'Peppera' Anno Domini 1967, ale pozostawało zawsze jakieś "ale". Smakosze dźwięku rozpoznawali różnej jakości produkcji, jak w np. drugiej na płycie piosence 'With A Little Help From My Friends' i lekko stłamszonej, wytłumionej czwartej piosence, ‘Getting Better'. Różnica brzmień bardzo dostrzegalna. na tym samym krążku! Stereofonia, rozłożenia poszczególnych ścieżek na dwa kanały na oryginalnym 'Pepperze' pozostawiały wiele do życzenia, bywały czasem irytujące i dzisiaj rozumiemy komentarze obu żyjących Beatlesów o wadach tamtej produkcji. 

Często podobały nam się bardziej miksy np. z 'Revolvera' (nie wszystkie rzecz jasna). Ale podkreślam, nie dlatego rocznica 50 lat, od momentu kiedy świat usłyszał po raz pierwszy „Orkiestrę Klubu Samotnych Serc Sierżanta Pieprza” jest ważna, bez względu na fakt, że funduje się nam nową jakość albumu. Nie, po prostu mija 50 lat od momentu wydania NAJWAŻNIEJSZEGO ALBUMU w muzyce, w tej czy innej wersji dźwiękowej to już drugorzędne, choć co prawda, nie mniej oczekiwane i nie wzbudzające jeszcze większego apetytu. 5.1 Surround, Blue ray? CD, DVD, Czemu nie?
Najważniejszego albumu... Sformułowano już tyle stwierdzeń na temat ważności tego produktu The Beatles, ale najlepiej przemawiające do mojej i mam nadzieję wyobraźni czytających te słowa, są te które mówią, ‘że po albumie 'Sgt. Pepper's nic już w muzyce nie było takie same’, oraz, że 'prawdopodobnie po wydaniu „Peppera” w 1967 roku, nie powstała już potem żadna muzyka, żaden album, utwór, na którego powstanie nie miał wpływ tego wydawnictwa’. Mocne, prawda? Owszem. Prawdziwe? Jak najbardziej. Tu 'de gustibus non est disputandum' niestety nie ma już zastosowania
.

Jak w przypadku żadnego innego albumu The Beatles, określenie 'otwarcie kolejnych drzwi do muzyki' nie pasuje tak idealnie, jak właśnie w przypadku albumu 'Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band'. Oczywistą oczywistością, cytując klasyka, każdym prawie bez wyjątku albumem The Beatles zapisywali się w historii i przełamywali kolejne bariery, granice (nie pierwszy raz, ale tak wyraźnie już po raz ostatni). Nie było dla tego zespołu nieosiągalnego horyzontu własnych zamierzeń. Sky is the limit. Czy to w samej muzyce i jej konstrukcji, czy to w tekstach, aranżacjach, czy wreszcie w nowatorskim, zawsze eksperymentalnym podejściu do samego procesu produkcji muzyki (działającym na wyobraźnię niech będzie przykład nagrywania przez Johna wokalu wisząc do góry nogami, co prawda rok później, przy 'Revolution'). Poszukiwanie zawsze lepszego, kreowanie nowego, nie spoczywanie na ‘laurach’, wszystko z ‘małym dotykiem Boga’ (przepraszam, ale ukułem ten zwrot na swój własny użytek) - wszystko to było wpisane w DNA zespołu, od momentu spotkania się młodych panów Lennona i McCartney’a. DNA ewoluowało i połączyło się z kolejnymi dwoma, w tym jednym znowu wybitnym. Czwarte DNA odpowiadało za scalanie pozostałej trójki, klimat, atmosferę. 
  W zasadzie to tylko ewentualna nieobecność w dyskografii zespołu czwartego albumu 'Beatles For Sale' mogłaby pozostać bez szkody dla ogólnego wizerunku katalogu muzycznego zespołu, choć i na tym albumie pojawił się utwór pt: 'Eight Day's A Week', także na swój sposób nowatorski, bo pierwszy w historii muzyki zaczynający się od wyciszenia. Pozostaje więc mi na sam koniec niniejszego tekstu przejść wreszcie do sedna, czyli spróbować wyjaśnić, dlaczego moim daniem album 'Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band' uważam za najważniejszy w muzyce rockowej, popowej, popularnej ogólnie mówiąc. Cóż takiego zawarł zespół w czterdziestu minutach muzyki, że album jest nie mniej ni więcej, tylko kamieniem milowym w rozwoju muzyki, igłą kompasu wg. której definiowały się kolejne kierunki czy rozwiązania w muzyce. Przyznam się od razu, że  zadanie nietrudne. Zacznę od najprostszego dla mnie stwierdzenia: żaden muzyczny album XX wieku, a nawet i sięgając poza te 17 lat obecnego stulecia nie ma w sobie takiego kolorytu pejzażów muzycznych, symfonii przepięknie połączonych ze sobą dźwięków. Owszem, pierwszy album Nirvany tchnął ducha w spleśniały, zardzewiały, zamierający świat coraz bardziej nudnego i powtarzalnego rocka. Ok, zgoda, 'Thriller', jak żaden album wcześniej, roztańczył cały świat bez względu na kolor skóry, kontynent czy ulubiony gatunek muzyczny jego nabywcy. W arcydziele Jacksona i Jonesa rozkochali się i fani disco, i rocka, i jazzu, i przypuszczalnie zdobywającego coraz większą estymę hip hopa. 
'Dark Side Of The Moon' oznajmił wszystkim, że wciąż istnieją nieeksplorowane zostały obszary progresywnego rocka, wskazał, że wciąż jest miejsce w rocku na dzieła wybitne, oraz wytyczył nowe granice. 
A 'Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band'? Po prostu dał wszystkiemu początek. Kamień węgielny muzyki przed duże M. To pierwszy tak zwany koncept album, klarownym dzisiaj pomysłem na całość. W momencie tworzenia jego główny animator, czyli Paul McCartney miał mglisty pomysł na to jak ma wyglądać, nie do końca dopracowany jak chciałoby się dzisiaj uważać. Gdyby chciał być konsekwentny, każdy utwór przedzielałby szum publiczności, dochodzący z widowni (pamiętajmy, płyta miała być spektaklem fikcyjnego zespołu), ale pamiętajmy to byli Beatlesi. Najwięksi Twórcy w historii muzyki. Nic nigdy było dostarczane wprost 'pod nos', zawsze było pole dla wyobraźni słuchacza, która tutaj kazała słuchaczowi milczeć w trakcie przerw między utworami, razem z  fikcyjną publiczność, zauroczoną tym co oglądała oraz słuchała na scenie. O! Właśnie, przerwy. Po raz pierwszy na muzycznym winylu, mimo widocznych kolejnych ścieżek, niektóre utwory łączą się, przechodzą płynnie w następny, co zaowocowało naśladownictwem wśród kolejnych naśladowców, choćby na wspominanym tutaj albumie Pink Floydów. Beatlesi byli jedynym wykonawcą w historii, których kopiowano, naśladowano z pokorą, bez fałszywego wstydu i odżegnywania się od tego. Warto też zauważyć, że sami Beatlesi nigdy nie zrezygnowali z wchłaniania tego wszystkiego co działo się wokół w muzyce, nie tylko jak wiemy z tzw. Zachodu.
Niektóre wynalazki muzyczne, że użyję takiego zwrotu, wykorzystane na albumie, nie są może już tak wielkiego kalibru, by same w sobie mogły decydować o klasie albumu, ale warto je tutaj przypomnieć. Po raz pierwszy jeden z utworów na płycie zbudowano tylko na samym refrenie użytego już na albumie utworu (mowa oczywiście o tytułowym i jego repryzie). Nikt przed Beatlesami, w dodatku na albumie rockowym tzw. zachodniej cywilizacji nie umieścił utworu o tak krystalicznie czystych hinduskich korzeniach, nie tylko w warstwie muzycznej ale i tekstowej. Ba, zaangażował do tego także hinduskich muzyków studyjnych. 
Żadna produkcja albumu w owym czasie nie trwała tak długo, nie pochłonęła takich kosztów, nie było w nią zaangażowanych, prócz członków zespołu tak ogromna rzesza wynajętych, zawodowych muzyków łącznie z orkiestrą, żaden kolejny utwór na płycie nie różnił się tak wyraziście od poprzedniego klimatem, aranżacją, produkcją (na wyimaginowanym koncercie prócz samej Orkiestry Sierżanta Peppera mieli występować przecież różni artyści, w tym słynny Billy "Ringo" Shears). W produkcji  żadnego albumu nie zastosowano tylu przeróżnej maści eksperymentów technicznych, nowego sprzętu nagraniowego, wynalazków sprzętowych, samej inwencji twórczej i pomysłowości całej kadry inżynieryjno-technicznej członków ekipy studia nagraniowego. Przypomnę, legendarnego do dzisiaj studia przy Abbey Road.
 O ile na 'Revolver' szczytem produkcyjnych eksperymentów było nagrywanie piosenki 'Tomorrow Never Knows', na albumie 'Pepper' stało się to już rutyną. Nic co było proste, intuicyjne, co narzucało się samo przez się, było analizowane, poddawane ciągłym próbom, ocenom. Priorytetem były  poszukiwania. I znowu powtórzę: eksperymenty. Wielka w tym zasługa George'a Martina, producenta zespołu, bodajże po raz ostatni mającego tak duży wpływ na kształt albumu.
 Nigdy wcześniej w muzyce - nawet na albumie 'Revolver' - słuchacz nie był z utworu na utwór tak zaskakiwany kolorytem, barwami melodii, zmianami   nastrojów, światem dźwięków, efektów produkcyjnych (także w zakresie stereofonii i odbioru muzyki np. na słuchawkach). I oczywistym jest (uprzedzam ewentualnych adwersarzy tej tezy), że aby mógł powstać album 'Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band' w takiej a nie innej postaci, potrzebne były wcześniejsze dwa albumy: ‘Rubber Soul’, ‘Revolver’ oraz magiczny, baśniowy, najlepszy singiel wszech-czasów z dwoma utworami: ‘Penny Lane’ oraz ‘Strawberry Fields Forever’. I co najważniejsze, wracając do poprzedniej myśli. Słuchacz był wciąż zaskakiwany przez swego ulubionego - tak można przypuszczać-  artystę, który jak nikt wcześniej zaskakiwać potrafił i lubił. Pierwszy odbiór albumu, pierwsze przesłuchanie przypuszczalnie musiało być dla każdego fana The Beatles niezłym szokiem, choć wspomniany wcześniej singiel, wydany przed albumem, zrobił przedpole i wstępnie zasugerował, czego można się już spodziewać po The Beatles  z '1967. Ale moment, zaraz... Zespół rock and rollowy nagrywa utwór typu 'She's Leaving Home'? Znowu! No tak, wszak wcześniej było i 'Yesterday' oraz 'Eleanor Rigby' ale przecież tamte utwory nie poruszały tak głęboko, nie wzruszały do łeż, nie odnosiły się aż tak mocno do tego co się działo wszędzie wokół. Ale ustępuję z tego tematu. To bardzo subiektywne. Druga wspomniana piosenka, ‘Eleanor Rigby’, zamieszczona na 'Revolver' ma także ogromną siłę przekazu, który uderza nas prosto w serce.
Podkreślając wagę i znaczenie wartości muzycznej albumu 'Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band', można byłoby uzasadniać twierdzenie, wymieniając kolejne utwory z albumy, analizując je, wymieniając przy nich te środki wyrazu muzycznego (muzyka, słowa, aranżacja, produkcja), których w owym czasie na rynku muzycznym nie było. Każdy utwór to jakże niezbędna karta, rozdział w książce, z którym cała fabuła zyskuje na urodzie, a bez niej traci. Każdy utwór to niezbędne pociągnięcie pędzla na obrazie, niby nie najważniejsze, ale bez którego obraz miałby braki. Zamiast więc wymieniania każdego utworu z osobna, posłużę się tylko jednym argumentem, który zbliżony jest do tych, które musiałbym użyć przy wspomnianym wcześniej zagadnieniu. Album 'Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band' zawiera kto wie, czy nie najwybitniejszy utwór wszech- czasów w muzyce. To oczywiście 'A Day In The Life', a obszerny opis tego songu znajdziecie na blogu. Gdy czasem używam metafory, w której przyrównuję Lennona i McCartney'a do Beethovena i Mozarta (obie kolejności są przypadkowe), tak 'A Day In The Life' mogę przyrównać tylko do 'V Symfonii' Beethovena, która dla mnie, laika w dziedzinie muzyki poważnej, jest synonimem najważniejszego i najpiękniejszego dzieła gatunku.
Muszę także odnieść się do kolejnego ważnego elementu dotyczącego albumu. Okładka. Arcydzieło samo w sobie, do dzisiaj jedna z najbardziej rozpoznawalnych okładek albumowych na świecie, które także na zawsze zmieniło proces produkcji albumów muzycznych, w którym często okładka być musiała i to było jej podstawowe zadanie. Beatlesi po raz pierwszy w historii muzyki do albumu, prócz gadżetów, dołączyli wydrukowane na obwolucie teksty swoich piosenek. Po raz pierwszy w historii muzyki!
O ile Beatlesi cały czas dzierżyli rząd dusz fanów na całym świecie, szczególnie w Ameryce, w której ich inwazję w 1964 roku można porównać do lądowania na Ziemi statku z Obcymi, to z chwilą wydania albumu 'Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band' i powalenia nim świat na kolana (który zresztą i tak przed nimi w takowej pozycji się znajdował), stali się nieomal prorokami. Słowo 'nieomal' jest w tym przypadku nieobowiązkowe. Album stał się odnośnikiem, wzrocem w Sèvres, kompasem, Biblią świata psychodelicznego, przewodnikiem dla całej generacji młodych ludzi epoki flower-power, która przecież tak wtedy zmieniała świat. Album po raz pierwszy pokochali dojrzalsi słuchacze i obserwatorzy sceny muzycznej. O ile wcześniej starsza i dojrzalsza generacja, innymi słowy rodzice, z uśmiechem zasłuchiwali się w muzyce idolów własnych dzieci, nierzadko nucąc pod nosem 'yeah, yeah, yeah' czy 'help me if you can...', tak od czasów 'Yesterday', albumów 'Rubber Soul' i 'Revolver' zwracali już baczną uwagę na to co wydawali Beatlesi i co słychać w sypialniach ich dzieciaków. Oczywiście 'Revolver' dokonał pierwszego przełomu i nakazał wszystkim bez wyjątku oceniać muzykę The Beatles jako daleko wykraczającą poza zwykłą definicję muzyki rock and rollowej czy pop, tak 'Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band' porwał ich swoją muzyką, niezwykłą różnorodnością. zmuszając do kontemplacji (wcześniej nieznanej w tego rodzaju muzyce). Od momentu wydania 'Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band' w zespole zakochali się już bezpowrotnie studenci, młodzież starsza, wykształcona, która wcześniej z pobłażaniem i lekceważeniem obserwowała 'Beatlemanię'. I oczywiście nie tylko w Ameryce, kontynencie znowu najbardziej kształtującym na świecie muzyczne gusta i rynki showbiznesu. W znakomitym serialu - a jakże – amerykańskim, 'The Wonder Years' (muzycznym tematem numer 1 jest w nim 'With A Little Help From My Friends' w wersji Joe Cockera), którego akcja dzieje się u schyłku lat 60-tych, a w pokoju głównego bohatera wisi plakat Paula McCartney'a z 'Białego Albumu' jest jeden odcinek ze znamienną sceną. W klasie (bohaterowie mają po ok 9-12 lat) nauczycielka prowadzi lekcję w formie dyskusji na temat istniejących w codziennym życiu autorytetów. Zwraca się z tym pytaniem do klasy, kto dla nich, dla ich rodziców jest autorytetem, wzorcem w postępowaniu, kto po prostu kształtuje wzorce do naśladowania w codziennym życiu. I któryś z uczniów w klasie nieśmiało odpowiada: Beatlesi?
'Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band' zdopingował artystów na całym świecie, na wzór piłkarzy z ich rodzinnego miasta. Hasłem FC Liverpool w latach 60-tych stał się zwrot "Dorównać Beatlesom!" Lista wspaniałych albumów, wzorowanych na płycie The Beatles jest długa. Wystarczy wpisać w Google hasło 'best album XX century' (lub coś w tym stylu) i odhaczać te po 1967. A The Beatles podarowali światu przy tej okazji coś jeszcze. Amerykanom zwłaszcza, gdyż nigdzie na świecie, nawet w rodzimej Wielkiej Brytanii, zespół nie był i nie jest tak uwielbiany i podziwiany. Amerykanie, choć nie tylko, otrzymali w prezencie jeszcze jedną ważną datę w swoich metrykach. Obok daty zabójstwa JFK, lądowania człowieka na Księżycu, ataku Japończyków na Pearl Harbour czy daty pierwszego występu zespołu w Ed Sullivan Show. Nieważne czy odnosiło się to do anonimowego Mr Smith z Nevady, Idaho czy Nowego Jorku czy Jima Morrisona, lidera i wokalisty The Doors. Wszyscy oni zapamiętali dokładnie dzień, w którym po raz pierwszy usłyszeli muzykę z nowego albumu The Beatles. Najbardziej wpływowego, inspirującego, motywacyjnego i pobudzającego mentalnie albumu w historii muzyki. Albumu jak żaden inny oddającego znak czasu, symbol. Dla nas, wszystkich tyck, którzy kochają The Beatles, rocka, muzykę ważnym jest, że pewnie bez tego albumu nie mielibyśmy kolejnych wspaniałych albumów The Beatles, jakimi są 'Abbey Road' a nawet 'The Beatles' (a.k.a. The White Album). Bez albumu 'Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band'. Najważniejszego choć niekoniecznie najlepszego!

Odsyłam w moim blogu do tekstów:

26 maja 2017 - premiera "nowego" albumu
 "Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band"




1 komentarz: